Muszę przyznać, że pandemia nieźle wpłynęła na moje subiektywne poczucie dylatacji czasu. Dopiero co byłem w kinie na „Dżentelmenach”, a już mogę raczyć się kolejnym filmem od Guya Richiego. Po namyśle zdałem sobie sprawę, że upłynęło już jednak półtorej roku. Zresztą jak wiele czasu może potrzebować Brytyjczyk, by stworzyć prawie dwie godziny filmu ze swoich najlepszych przebojów – dużo akcji i napięcia, trochę okraszonego testosteronem humoru i sporo brytyjskiego klimatu, gdziekolwiek byśmy się akurat nie znajdowali. Do tego w centrum uwagi Jason Statham, którego Richie dla kina odkrył, a który nie grał u niego od czasów „Revolvera”.
Prologiem całej opowieści jest kręcona bez żadnych wyjaśnień i wstępów scena napadu na konwój, jednak punktem wyjścia jest pierwszy dzień pracy w firmie konwojenckiej Patricka Hilla, wprowadzający nas zresztą zachowującymi tempo scenami w cały temat historii. Ponieważ Patrick, zwany odtąd H, ma twarz Stathama, akcja czai się gdzieś w powietrzu, bo nie po to Statham jest tu protagonistą, by po owianej tajemnicą przeszłości spokojnie przepracować kilka lat przy transporcie pieniędzy, a później przejść na emeryturę. To prawie tak, jakby „Taxi 2” okazało się filmem o panu Mieczysławie, spokojnym taksówkarzu z powiatowego miasta w środkowej Polsce.
A jednak pomimo dobrze znanych melodii, Richie konstruuje fabułę nieco inaczej niż zwykle. Nie mamy tu tak wielu rozbudowanych postaci jak zawsze, a i o samym H wiemy niewiele i tylko to, co będzie konieczne, by zrozumieć kolejne wydarzenia. Sam humor, choć obecny, nie rozgania jednak nijak gęstego powietrza, bo i korzenie całej historii sięgają do problemu znacznie cięższego kalibru, niż klasyczny premise – „grupa drobnych cwaniaczków pakuje się w kłopoty i mierzy z szychami z przestępczego półswiatka”. Skoro postaci i fabuła nie są przesadnie skomplikowane, elementem ubarwiającym opowieść jest nielinearność (pozdrawiamy Krzysia Nolana), pozwalająca najpierw poznać osobowości bohaterów, zanim poznamy ich motywacje. Bo choć polskie tłumaczenie tytułu na „Jeden gniewny człowiek” zaskakująco dobrze koresponduje z tym jaką historię oglądamy, dzięki takiej a nie innej narracji, ciekawych postaci dostajemy nieco więcej.
Jak to zwykle bywa, gdy Guy Richie wchodzi kolejny raz do tej samej rzeki, dostajemy smaczny kawał filmowego mięsa, pozbawiony może finezji i osobowości „Dżentelmenów”, wciąż jednak dostarczający przyjemnej rozrywki na wysokim poziomie. Jak właściwie zawsze w jego filmach przypadła mi do gustu muzyka, złożona zarówno z oryginalnej ścieżki, jak i innych utworów ze szczególnym uwzględnieniem aranżacji Folsom Prison Blues Johnny’ego Casha. Ciekawy koncept i brawurowe jak zawsze wykonanie zadowolą oddanych fanów, krytykom (zwykle zresztą słusznych) wytykających Richiemu brak ręki do budowania głębokich postaci, polecam jednak wykorzystać czas w ponownie otwartych kinach na inne produkcje, bo tych nareszcie nie brakuje. Warto jednak zwrócić uwagę, że twórca wie w jakim rzemiośle jest mistrzem i nie porywa się na tereny dla siebie minowe (jak we wspomnianym „Revolverze”). Po przeszło dwóch dekadach na rynku, rozumie, co potrafi najlepiej i umie dostarczyć towar zgodny z oczekiwaniami swojej publiki.
Jako oddany fan Guya Richiego, cieszę się, że powrót do premier (oby na stałe) mogę przeżywać właśnie z takim filmem – niby już znanym, ale jednak wciąż dostarczającym masy przyjemnych przeżyć. Brytyjczyk nie był i nie zostanie już rewolucjonistą kina rozrywkowego. Jest jednak nad wyraz stabilnym i ‚dostarczającym’ twórcą, gdy idzie o jego ulubione rewiry. I choć „Jeden gniewny człowiek” nie jest komedią gangsterską, a lekko psychologizującym sensacyjniakiem, daje nam właśnie to, po co wielu z nas lubi zasiadać przed srebrnym ekranem – emocje, dobrze sklejoną fabułę, nienadmiernie skomplikowaną intrygę i miło spędzone dwie godziny. Co zaś się tyczy zakończenia.. Czy rozczarowuje? Mnie może i nieco tak. Czy przez to jednak bawiłem się istotnie gorzej? Z pewnością nie.