Schemat kariery nastoletniej gwiazdy, która wzbija się szybko na nieboskłon i niemal równie spektakularnie spada, by później mozolnie wypracowywać swój powrót, to wyjątkowo przebrzmiała klisza. Widujemy ją nie tylko w kinie, ale i w ogromnej liczbie w otaczającej nas popkulturze. I na każdą powracającą Miley Cyrus przypada kilkanaście postaci takich jak Samantha Mumba (to nie wstyd użyć wyszukiwarki), które na zawsze giną w odmętach niepamięci. „Vox Lux”, portretując Celeste (Raffey Cassidy/Natalie Portman) jedynie u progu sławy oraz podczas późniejszej o dwie dekady walki o powrót, zadaje pytanie, na które zapewne nie istnieje prawidłowa odpowiedź – „Czy dla nastoletnich gwiazdek zapomnienie nie jest najlepszą z możliwych dróg?”.

Cała historia rozpoczyna się od narracyjnego wstępu, przywodzącego nawet na myśl – przy zachowaniu proporcji – otwarcie „Obywatela Kane’a”. Możecie sobie wyobrazić, na jaką minę można się w ten sposób władować. Charakterystyczny głos Willema Dafoe od pierwszych kadrów towarzyszy nam w poznawaniu życia Celeste Montgomerry, dając do zrozumienia, że będziemy mieli do czynienia z osobowością niezwykłą. Nawet jeśli pierwsze słowa to informacja, że główna bohaterka w młodości nie wyróżniała się niczym szczególnym. W wyniku niezwykłych okoliczności, Celeste połączy swój umiarkowany talent i pięć minut sławy, by rozbłysnąć jasnym światłem na długo przed tym, nim będzie jej dane legalnie wejść do nocnego klubu.

Atsushi Nishijima/Bold Films

Mimo iż Brady Corbet nie stara się przecierać fabularnych szlaków, dużą wartością jest obrana przez niego specyficzna forma. Niczym w monumentalnych parabiografiach, historia podzielona jest na rozdziały (choć mamy ich niewiele), a pierwsza połowa filmu sugeruje, że celem jest ukazanie genezy, szczytu i upadku Celeste. Faktycznie jednak, co zawsze cenię w biografiach i podgatunkach pochodnych, istota postaci jest tu ukazana przez kilka kluczowych momentów, które definiują jej osobowość i dalsze losy. Portret to z resztą dość niejednoznaczny, w dużej mierze formowany w kontrze do otaczającego świata i dość archetypicznej siostry – zarazem niesamowicie do Celeste podobnej i całkowicie odmiennej.

Główna postać celowo jest niejako antonimem całego otaczającego świata. Gdy w początkowej scenie wszyscy uciekają, ona nie zamierza ruszyć się z miejsca. Zamiast żałoby w ciszy wybiera przemówienie własnym głosem. A z czasem, zamiast dostosowywać się do rzeczywistości wokół, zyskuje rzadką moc twórczą. To świat nagina się do jej woli, zarazem jednak stawiając ją w samym centrum. Celeste zostaje uwięziona w złotej klatce z presji, oczekiwań, ogromnego stresu i własnego ego.

Twórca nie próbuje nawet delikatnie skrywać alegorycznej funkcji obrazu, wiążąc Celeste z historią Stanów Zjednoczonych. Stąd podział na dwa akty, z których jeden to geneza traumy, na której zbudowana została współczesna Ameryka. Drugi zaś opowiada o jej współczesności – wciąż wielkim narodzie, który rozrywany przez wewnętrzne konflikty, poobijany naruszeniem globalnego ładu, szuka swojego miejsca w przynajmniej symbolicznym powrocie do korzeni, mającym przywrócić mu jeśli nie chwałę, to chociaż wiarę we własne siły.

Atsushi Nishijima/Bold Films

O ile warstwa narracyjna zbyt często traci impet, ogromną wartością całej produkcji jest strona aktorska. Występy Natalie Portman (znającej los swojej bohaterki częściowo z autopsji) i Jude’a Lawa to oczywiście pewne punkty programu. Nieźle wypada Stacy Martin, dla której to jednak kolejna najwyżej poprawna rola, daleka od świetnej „Nimfomanki” u Larsa von Triera. Serce skrada za to podwójna rola Raffay Cassidy. Talent Brytyjki znajduje potwierdzenie w nie pierwszej już produkcji, co każe stawiać ją w jednym szeregu z innymi ciekawymi nastoletnimi aktorkami, takimi jak Kiernan Shipka czy Mackenzie Foy.

To taki film, który na jakiś czas zapada w pamięć i prowokuje do przemyśleń. Niestety jednak postulowana alegoria jest szyta zbyt grubymi nićmi, co odbija się na podstawowej warstwie fabularnej. Dodatkowo zawodzi strona muzyczna, w najlepszym wypadku łatwa do zignorowania. Zadziwiające, jeśli weźmiemy pod uwagę, że odpowiadała za nią sama Sia. Przedłużona scena finałowa psuje nieco wrażenie, jakie oferuje „Vox Lux” – naprawdę ciekawej produkcji, która wykoleja się na braku właściwego samookreślenia. Nieco niespójny dramat z pewnością dostarcza sporo wartościowego materiały do przemyśleń. Szkoda tylko, że elementy zbyt często nie składają się w całość. Liczę, że w kolejnym filmie Brady Corbet dobierze sobie do pomocy dobrego scenarzystę, bo sam posiada warsztat i potencjał na niezłego reżysera.

Ocena: 3.5/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.