Jest coś pociągającego w filmie, w którym połowa obsady pierwszych scen ginie niemal natychmiast. Tym bardziej, jeśli nie ma w tym nic zaskakującego. Bo – tu nie ma niespodzianek – we „Wdowach” mężowie są zmarłymi, co jednak wcale nie odbiera tym postaciom wpływu na wydarzenia. Więcej – to właśnie decyzje podjęte przed śmiercią oraz jej konsekwencje stają się motorem wydarzeń, które złączą ze sobą losy kilku nieznających się wcześniej kobiet.
Szkielet fabularny „Wdów” to dość klasyczny heist-movie, z pewnymi elementami współczesnego komentarza społeczno-politycznego. Już w pierwszej scenie obserwujemy pościg za uczestnikami nieudanego napadu. Prowadząca do ich śmierci sekwencja przeplatana jest scenami z życia rodzinnego całej czwórki. Po śmierci grupy okaże się jednak, że jej lider Harry Rawlings pozostawił po sobie nie tylko wspomnienia. Gdy bezwzględny Jamal Manning (Brian Tyree Henry) zacznie domagać się spłaty zobowiązań, postawiona pod ścianą wdowa po Harrym, Veronica (Viola Davis) nie zawaha się użyć do obrony wszystkich środków, które będą jej dane. Na tym tle następuje „zebranie wdów” – wpadających również w nagłe kłopoty finansowe Lindy (Michelle Rodriguez) i Alice (Elizabeth Debicki).
W tak skrojonym scenariuszu nie mogło zabraknąć silnych wątków feministycznych. To przecież film o kobietach, które wtłoczone w nieprzystające do ich ambicji i oczekiwań role buntują się oraz walczą o udowodnienie swojej podmiotowości. Podobnie z resztą jak ma to miejsce w poprzednim scenariuszu, do którego rękę przyłożyła Gillian Flynn. Może to kwestia pracy nad cudzym materiałem, ale akurat w warstwie fabularnej „Wdowom” bardzo daleko do „Zaginionej dziewczyny”. Postaci są tu wybitnie szablonowe, ich ewolucja przewidywalna, a plot-twisty wzbudzają delikatny uśmiech politowania. Nie jest to zarazem tekst zły. Twórcy formatu Steve’a McQueena stawiam jednak pewne oczekiwania. Z resztą film sam wyznacza sobie poprzeczkę wysoko, wątkowi gangsterskiem i heist dodając nieco politycznego thrillera i obyczajowego dramatu.
Nad tym koktajlem z pewnością niełatwo zapanować i nawet tak utalentowany reżyser jak McQueen nie do końca sobie poradził. Chwytając wiele wątków za ogon, co rusz to traci z oczu kolejne postaci, by później rekompensować im braki nadmierną ekspozycją. Z pewnością można by bez szkody wyciąć 10-15 minut drugiego aktu, by rozwinąć mocniej dwie postaci kobiece, sprowadzone niemal do ról pomników – stłamszonej w kulturze machismo kobiety rozpiętej między rolami domowymi i zawodowymi (Rodriguez) oraz uprzedmiotowionej lalki, zabawki w rękach silnych mężczyzn (Debicki). Można było też rozbudować trzeci akt, szczególnie trącący brakiem większego napięcia.
Cóż z tego, że realizacyjnie jest więcej niż poprawnie. Cóż z tego, że aktorsko jest bardzo dobrze, co z resztą gwarantowała obsada. Viola Davis balansuje na granicy przesady, Debicki i Rodriguez poprawnie wykonują rzemieślnicze zadania. Pomimo iż to kino w pewnym sensie „kobiece” – stawiające na pierwszym planie kobiety i opowiadające historię z ich perspektywy, także emocjonalne – mocno zaznaczają się postaci męskie. Uosabiający zło politycznej dżumy i cholery Colin Farrell, wspomniany Brian Tyree Henry, imponujący charyzmą Robert Duvall oraz Daniel Kaluuya, którego postać zasługiwałaby niemal na osobny film.
Steve McQueen to wciąż bardzo dobry reżyser. A „Wdowy” to naprawdę dobry film, który jednakże cierpi przez zbyt wyraźnie zaznaczone ambicje, którym nie jest w stanie sprostać. Może to dlatego, że współcześnie nikt nie ma już złudzeń na temat idealistycznych podstaw polityki. Silne postaci kobiece wrosły nie tylko na dobre w kulturę, ale i są zauważalne na co dzień w życiu społecznym. Niestety zbyt często „Wdowy” zawodzą tam, gdzie starają się zaskakiwać. Wizyta w kinie to przyjemne doświadczenie, a pieniądze na bilet z pewnością nie zostaną zmarnowane. Czy jednak tak nisko zawieszona poprzeczka to to, na co czekałem? Nie wydaje mi się.
Ocena: 4/6