Z góry informuję, że odpuszczę sobie nawiązania do Hayao Miyazakiego i innych wspaniałych twórców kina najdalszego wschodu. Uważam, że to zbyt proste – często sprowadza twórcę do roli amerykańskiego gaijina, eksploatującego japońską kulturę i czyniącego z niej jedynie egzotyczną ciekawostkę. Co do „Wyspy psów” – miałem ogromne oczekiwania. Poprzednie dzieło Wesa Andersona – #GrandBudapestHotel – z każdym seansem wywierało na mnie coraz większe wrażenie. Istniała zatem wielka szansa, że poklatkowa animacja o japońskich psiakach nie spełni wszystkich nadziei.
Wszechwiedzący narrator osadza nas w Japonii, dwadzieścia lat w przyszłości, w mieście Megasaki. Podstępna głowa miłującego koty rodu Kobayashi (Kunichi Nomura) knuje przeciw zasiedlającym metropolię psom. Te, oskarżone o rozsiewanie niebezpiecznego wirusa, zostają przeniesione na nieodległą Wyspę Śmieci, gdzie powoli dziczeją i wiodą swój nędzny żywot pośród hałd odpadków. Wszystko zmienia przybycie młodego pilota (Koyu Rankin). Głosom czworonożnym bohaterom udziela plejada cenionych amerykańskich aktorów, od Edwarda Nortona i Bryana Cranstona, przez Billa Murray’a aż po Scarlett Johansson. Ciekawym zabiegiem jest obdarzenie wszystkich zwierząt anglojęzycznością, podczas gdy obcy (także widzowi), dwunożny gatunek, porozumiewa się po japońsku.
Wizualnie jestem wręcz oszołomiony. To pierwsze słowo, które przyszło mi do głowy po zapaleniu świateł. Sprawna i bogata w szczegóły animacja wspaniale współgra z andersonowską symetrią kadru i obowiązkowym ujęciem „en face”. Dwukrotny laureat Oscara Alexandre Desplat (w tym za „Grand Budapest Hotel”) tworzy kolejną klimatyczną kompozycję, bogato czerpiącą z japońskich źródeł. Od strony technicznej jest wręcz perfekcyjnie, jakby Wyspa psów była wykwintnym daniem prosto z kuchni trzygwiadkowego kucharza. Nie brakuje oczywiście częstych odwołań do dalekowschodniej kultury – wkomponowanej w opowieść walki sumo czy świetnej sekwencji przygotowywania sushi. Podchodząc do Kraju Wschodzącego Słońca Anderson nie zapomina jednak puścić do nas oka, szeptem napominając o niemal już legendarnych japońskich dziwactwach.
„Wyspa psów” to czasem ciepła, a czasem zaskakująco mroczna opowieść o przyjaźni i rodzinie. Nie brakuje tu trudnych wyborów, niejednoznacznych motywacji i moralnych szarości. Nad wszystkim góruje jednak prostota. Widoczna w scenariuszu, nie mającym ambicji na miarę monumentalnych historii Miyazakiego (a jednak nie uniknąłem). Widoczna i w kreacji postaci, osobliwie ludzkich (nawet jeśli fizycznie psich) i od pierwszej sekundy dających się lubić. „Wyspa psów” jest jak wielowiekowa przyjaźń psa i człowieka. Wspaniała w swej różnorodności, pozwalająca na nowo odkrywać to, co znamy i czerpać z tego radość. Wes Anderson nie spotkał się z nami, by prawić rozbudowane moralitety. Zabiera nas w przesiąkniętą humorem i nadzieją przygodę z gromadą sympatycznych bohaterów. Opowiadając dobrze znaną historię czyni to w najlepszy z możliwych sposobów, tak w formie, jak i w treści. Z czystym sumieniem, choć robię to bardzo rzadko, wystawiam jej najwyższą ocenę.
Ocena: 6/6