Prowadzę dość dokładne rachunki – mam od tego specjalny plik w excelu, bo jako ‚ygrekowi’ nie wypada mi ich prowadzić w notesiku. Od czasu ostatniego filmu Quentina Tarantino obejrzałem w kinie dokładnie 252 filmy. Lepsze i gorsze, żenujące i wybitne, ale nieprzypadko czasowym punktem odniesienia jest dla mnie kręcący raz na kilka lat wielki recykler popkultury. Od czasu „Nienawistnej ósemki” przynajmniej raz obejrzałem każdy z jego pozostałych tworów, bo wszystko sprowadza się do faktu, że Tarantino chyba nigdy mi się nie znudzi. Na dziewiątą przygodę z nim czekałem więc bardziej niż na gwiazdkę, bo przecież gwiazdka – jak do niedawna filmy Woody’ego Allena – wypada jednak co roku. Kolejne filmy reżysera z Tennessee to jednak większa rzecz. Moje wielkie filmowe święto.
„Pewnego razu… w Hollywood” to historia walczącego o utrzymanie się na powierzchni wąskiego świata gwiazd srebrnego ekranu Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio) oraz partnerującego mu kaskadera Cliffa Bootha (Brad Pitt). Perypetie tej dwójki przypadkowo splotą się w ciepłą sierpniową noc 1969 roku z losem Sharon Tate (Margot Robbie) – żony Romana Polańskiego i ofiary głośnego napadu bandy Charlesa Mansona na rezydencję przy Cielo Drive. Przede wszystkim to jednak opowieść o Hollywood – nieco gorzka, ale przede wszystkim nostalgiczna podróż do świata filmu, którego nie doświadczymy.
Jak będąc zdeklarowanym fanem Tarantino pozbyć się różowych okularów i możliwie obiektywnie ocenić najnowsze dzieło? Cóż, wyjątkowo nic prostszego, bo pomimo znaków firmowych reżysera „Pewnego razu…” stoi bardzo blisko „Jackie Brown”. Widząc logo nie istniejących już od trzech dekad linii Pan Am trudno pozbyć się skojarzeń. Zarówno w warstwie narracyjnej, jak i zupełnie innej stylistyce niż w pozostałych filmach spod ręki Tarantino, czuć zupełnie innego ducha. Nie brakuje tu rzecz jasna wspaniałych dialogów, szybkiego montażu, fenomenalnego prowadzenia aktorów i sami-wiecie-jakiej sceny w trzecim akcie. Można odnieść wrażenie, że „Pewnego razu…” to po prostu czysty tarantinizm – odarty może z niektórych lubianych przez widzów elementów, produkt czystej reżyserskiej wizji człowieka zafascynowanego filmem jako medium, wraz z całą otoczką społeczną, medialną i techniczną, które mu towarzyszą.
Duet DiCaprio-Pitt po prostu musi wzbudzać uśmiech. A jest on efektem zarówno wspaniałej chemii ekranowej pary, jak i wspaniałego warsztatu, którym obaj mogą zabłysnąć. Udała się niełatwa sztuka obsadzenia na froncie dwóch wybitnie charyzmatycznych postaci oraz sprawienie, by żadna z nich nie została przyćmiona. Fantastycznie wypada również Margot Robbie, choć jej udział – w wymiarze czasowym i fabularnym – pozostawia spory niedosyt. Na drugim planie – właściwie tradycyjnie – roi się od małych perełek. Na wspomnienie zasługują ciekawa rólka Ala Pacino, rzadko widywany Timothy Olyphant, czy świetna kreacja Margaret Qualley.
A jednak wychodząc z kina byłem zawiedziony. To nie jest słaby film. Więcej – Tarantino nakręcił kolejne dzieło, pod względem całości rzemiosła filmowego być może najlepszy w karierze. A jednak przez skupienie na tym mistrzostwie, gdzieś uleciała magia najwspanialszej rozrywki filmowej, którą zawsze gwarantował. W „Pewnego dnia…” pojawia się ikoniczny styl, ciekawa myśl przewodnia i intrygująca fabuła. Brakuje jednak motywu przewodniego rzeczywiście trzymającego widza w centrum wydarzeń. Relacja Bootha i Daltona oraz próby poradzenia sobie z przemijaniem tego drugiego, to ciekawy motor fabuły, w sporym stopniu z resztą autotematyczny. Zamierzona rozdzielność dwóch głównych linii fabuły, nawiązujących do siebie, lecz zarazem ze sobą kontrastujących, nie przebiega zaś tak płynnie jak można by się spodziewać.
Ostatecznie „Pewnego razu…w Hollywood” dostarcza wszystkich elementów świetnego dzieła. Są wspaniałe sceny (sekwencja DeCoteau), wspaniałe kreacje i wspaniałe zdjęcia zmontowane w… no właśnie. Typowe dla Tarantino dygresje pojawiają się nieco zbyt często, by stanować przyjemny kontrapunkt dla głównej fabuły. Zaczyna grać nie tylko z całą popkulturą, ale i z samym sobą – własnym wkładem do światowego kina, autorskimi podpisami i oczekiwaniem krwawej łaźni, jaką zwykł dostarczać. Po przeszło dwóch i pół godziny w kinowym fotelu, pozostaje z przemyśleniem, że obejrzałem naprawdę dobry film. I to reżysera, który zamiast odtwarzać samego siebie w kolejnych odsłonach, realizuje kolejne marzenia i przenosi wielki ekran swoje wizje. I mimo wspomnianego niedosytu, pewnie z tym większą niecierpliwością będę wyczekiwał Tarantino vol. 10.
Ocena: 4.5/6