Hollywoodzcy producenci lubią chodzić seriami i choć cykl produkcyjny filmu trwa mniej więcej tyle, co olimpiada, zaskakująco często w małych odstępach otrzymujemy produkcje podobne tematycznie i kierowane do podobnego widza. Wydający z siebie ostatnie tchnienia 20th Century Fox bezbłędnie trafił w zeszłym roku z „Bohemian Rhapsody”. Słusznie kradnącym serca widzów, równie słusznie nie zdobywającym poklasku konsensusu krytyków i z jakiegoś tajemniczego powodu tryumfującym na Oscarach. Pod wieloma względami tamten film i „Rocketman” są podobne – opowiadają o pochodzących z Wielkiej Brytanii wokalistach, obdarzonych wielkim talentem, nieszablonową osobowością oraz odciskającymi swoje piętno na kulturze popularnej aż do dziś.
A jednak główny bohater filmu Dextera Fletchera wciąż żyje, co sugerowałoby, iż to historia losów Eltona Johna zostanie nam podana w bardziej złagodzonej i ugrzecznionej formie. Jak się okazuje, nic bardziej mylnego. Często wspominam o tym, że nie lubię biografii przekrojowych. I gdy w pierwszej scenie filmu oglądamy 5-letniego Reggiego Dwighta, który dopiero za kilkanaście lat stanie się wielkim Eltonem, na myśl przychodzą mi same negatywne skojarzenia. Na szczęście to tylko konieczne minimum – twórcy dość sprytnymi sekwencjami musicalowymi przechodzą przez kolejne etapy dojrzewania, a później przez następne dekady wiodą nas śladami długiej kariery.
Pozornie nic niezwykłego, a jednak od pierwszej sceny, gdy odziany w wymyślny kombinezon Elton (Taron Egerton) zaczyna swoją spowiedź podczas grupowej terapii, wiemy że gramy w otwarte karty. Nie potrzeba wiedzieć, że sam bohater brał aktywny udział w tworzeniu filmu, bo to po prostu widać. Otrzymujemy obietnicę – nikt przed nami nie zamierza ukrywać czegokolwiek. Na ekranie pojawi się tyle kokainy, alkoholu i seksu, by oddać skalę ściany, do Elton John coraz szybciej zmierza. Czy jednak na pewno? W tym wszystkim kryje się mały haczyk, zawierający się w słowie ‚subiektywność’. Największa zaleta całej historii okazuje się również jej wadą. Im bardziej zagłębiamy się w psychikę i wybory głównego bohatera, tym bardziej jednowymiarowe zdaje się jego otoczenie, a cała opowieść zmierza w kierunku szczerego, choć jednak upudrowanego biogramu.
Szczęśliwie rekompensaty sypią się obficie. Taron Egerton nie tylko fanomenalnie wciela się w Eltona Johna aktorsko, ale i na nowo ożywia liczące sobie kilka dekad hity, czyniąc całą kreację kompletną. Dobrze funkcjonuje również drugi plan, z wyrachowanym i charyzmatycznym Richardem Maddenem na czele. Co ciekawe, portretowany przez niego John Reid to kolejne połączenie z „Bohemian Rhapsody”, gdzie wcielił się w niego Aidan Gillen – podobnie jak Madden znany szerszej widowni głównie z roli w „Grze o tron”. Nieco mniej do zagrania ma Jamie Bell, choć jego Bernie Taupin zgodnie z zamierzeniami automatycznie wzbudza sympatię. Cóż, ta przyjaźń, rozpoczęta jeszcze latach 60-tych, do dziś nie wygasła. Warto również zwrócić uwagę na specyficzną rolę matki Reggiego, w której nieźle wypada Bryce Dallas Howard.
Swoją wartość „Rocketman” musiał jednak udowodnić na jeszcze innych polach. I na szczęście w warstwie scenograficznej oraz kostiumowej staje na wysokości zadania, choć wciąż nie jest to praca zapierająca dech w piersiach. Wspaniale za to całej produkcji zrobiło wprowadzenie elementów musicalowych, szczególnie tych wzbogaconych o ciekawe układy taneczne. Najlepiej wypada zdecydowanie Saturday Night’s Alright (For Fighting) ze świetnym wykonaniem Tarona Egertona i ciekawą choreografią masową, nadającymi tempa całej pierwszej części filmu.
Biografie muzyków zapewne jeszcze długo będą opierały się przede wszystkim na wykorzystaniu znanych melodii i traktowaniu po macoszemu elementu rozwoju postaci. Być może kiedyś doczekamy się w tym podgatunku odpowiednika „The Social Network”, choć póki co to wysoce wątpliwe. Opowieści o muzykach wciąż opierają się przede wszystkim na nostalgii i wykorzystaniu potencjału materiału źródłowego, który ściąga widzów do kin i oferuje im film dobry, jednak nie bardzo dobry. Właśnie tym ostatecznie jest „Rocketman” – na tyle dobrą produkcją, na ile życzyliby sobie tego jego twórcy. Zestawem świetnych piosenek, wspaniałym Taronem Egertonem i wizerunkiem Eltona Johna, który on sam chciałby po sobie pozostawić w naszej zbiorowej pamięci.
Ocena: 4/6
Nareszcie osoba poprawnie używająca terminu „olimpiada”.
Szacuneczek 😉