Gospodarcze serce świata zaczyna bić na Dalekim Wschodzie. Widać to na rynkach nieruchomości, w przemyśle i innowacjach. Znamy to też z rynku filmowego, gdzie zachodni producenci walczą o juanowe fortuny, uniżenie wprowadzając chińskie wątki i postaci. W końcu niejeden film zaliczający klapę w Stanach Zjednoczonych, z nawiązką odrobił straty w kinach Pekinu i Szanghaju. Krok dalej robi Warner ze swoją najnowszą produkcją, celując w specyficznego widza. „Bajecznie bogaci Azjaci” to obraz skrojony pod ogromną chińską diasporę, rozsianą od San Francisco po Nową Zelandię.

Rachel (Constance Wu) to zwykła, nowojorska dziewczyna. O ile zwykłe dziewczyny przed trzydziestką zostają profesorami ekonomii na uniwersytecie. Jej związek z Nickiem (Henry Golding) rozwija się harmonijnie, dopóki nie okaże się, iż partner przemilczał pewne fakty na temat swojej rodziny. Para wyjedzie do Singapuru na wesele przyjaciela Nicka, a kandydatce na żonę przyjdzie się zmierzyć z ogromnymi wymaganiami, jakie postawią jej rodzina i środowisko wokół „tych Youngów”.

Aktorzy nie dostają tu niestety za wiele do grania, bo i napisane przez Petera Chiarelli’ego i Adele Lim postaci są cienkie jak papier. Historia nie jest zbyt angażująca emocjonalnie, do tego w połowie skręca z torów lekkiej komedii w kierunku komediodramatu z ambicjami do wygłaszania społecznych komentarzy. Żadna z tych dróg niestety nie wychodzi w pełni, a rozkrok jest nazbyt widoczny. Szkoda przede wszystkim nie najgorzej zarysowanych postaci surowej, acz kochającej matki (Michelle Yeoh) oraz zaklinowanej między różnorodnymi oczekiwaniami Astrid (Gemma Chan). Zamiast głębszego rozwinięcia tej dwójki, dostajemy klasyczną dla komedii romantycznych parę nadmiernie egzaltowanych przyjaciół/pomagierów – głośną Peik Lin (Awkwafina, serio) i uber-homoseksualnego Olivera (Nico Santos). Nawiasem mówiąc ten ostatni jest gejem rodem z lat 90-tych – wiecznie uśmiechniętym, zniewieściałym i… samotnym.

variety.com

Pomimo nadmiernej prostoty, „Bogaci Azjaci” to wciąż przyjemna historia. Ociekające złotem widokówkowe ujęcie Singapuru sprawia, że scenaria to nie ‘klasyczny Hallmark’, a ‘Hallmark na dopalaczach’. Ładne opakowania i przynajmniej delikatnie zaznaczone problemy nostalgii, ról społecznych w tradycyjnym społeczeństwie oraz wyzwań kulturowych na pograniczu starego Zachodu i modernizującego się Wschodu, sprawiają że to jednak nieco więcej, niż romkomowa wydmuszka. A przede wszystkim – pomimo zauważalnej prostoty i niepotrzebnego podziału na dwie części – film ma niezaprzeczalny urok. W tym gatunku to jednak kluczowa zaleta.

„Bajecznie bogaci Azjaci” kosztowali solidne 30 mln USD, co sugerowało sporą wiarę wytwórni. W ciągu czterech tygodni wyświetlania na rynku amerykańskim udało się zdobyć przeszło czterokrotność budżetu. Co ciekawe, wynik ściga debiutującego tydzień wcześniej „Meg” (również z Warnera). Tamtem jednak, kosztujący 100 milionów więcej, po przyzwoitym otwarciu zalicza typowy dla blockbusterów zjazd. Film Johna M. Chu podąża bardziej imponującą drogą, notując w USA cztery weekendy z rzędy z wynikiem w przedziale 20-30 milionów. W Polsce wynik otwarcia to jedynie 22 tys. widzów, choć nie zdziwiłbym się, gdyby film miał dość przyzwoite „nogi”.

Idąc na „Bajecznie bogatych Azjatów” nie spodziewałem się wiele. Co najwyżej dobrej zabawy oraz nieco orientalnego sznytu. Film w paru miejscach nie zachwycił, choć z pewnością wpasował się w nurt oddawania miejsca w filmie kolejnym mniejszościom. Znakami kina nuklearnego są zaś żarty z „amerykańskich matek”, które zostawiają za dużo wolności swoim dzieciom i właściwie brak jakiegokolwiek „zachodniego kontekstu”. To film przede wszystkim dla tych, którzy rozsiani gdzieś po świecie nie zapominają o wspólnym dziedzictwie. A dla nas podróż w świat nowej, kolorowej Azji.

Ocena: 3/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.