Coraz ciężej ufać Lucowi Bessonowi. Francuski reżyser od dawna nie kojarzy się z dawnymi osiągnięciami, a raczej z wtórnością i naśladowaniem samego siebie. Jaśniejszym punktem był właściwie jedynie nie tak dawny „Valerian i miasto tysiąca planet”, który rozmachem i skalą wizji wykraczał daleko poza normalny zasięg kina europejskiego. Pomimo wspomnianej nieufności, z jaką należy traktować twórcę, „Anna” dawała nadzieję na silniejsze przełamanie. Klasowa obsada wzmocniona ciekawym zaciągiem z Rosji i solidny budżet (30 mln dolarów) to dobra baza do zbudowania czegoś ciekawego.

Akcja osadzona jest w 1990 roku. Przebywający w Moskwie łowca modelek zauważa piękną Annę (Sasha Luss), która w ciągu kilku następnych miesięcy staje się jednym z najgłośniejszych nazwisk świata mody. To jednak jej niejedyna twarz – dziewczyna kilka lat wcześniej została zwerbowana przez KGB, by dzięki swoim predyspozycjom stać się groźną zabójczynią, realizującą bez mrugnięcia okiem kolejne zlecenia dla dobra ojczyzny.

Summit Entertainment

Nie da się ukryć, że „Anna” to właściwie nowa inkarnacja „Nikity”, pierwszego akcyjniaka Bessona, który odniósł międzynarodowy sukces. Anne Parillaud zostaje zastąpiona przez stawiającą pierwsze kroki w aktorstwie Sashę Luss, która choć jakimś potencjałem aktorskim dysponuje, ujawni go szerzej pewnie dopiero w przyszłości. Besson daje swojej bohaterce ciekawy anturaż świata mody, po czym właściwie nie wykorzystuje jego potencjału. Trochę przypomina to sytuację z „Lucy”, gdzie po intrygującej pierwszej fazie filmu, rozwinięcie akcji nie korzysta w pełni z zasobów fabuły.

W ostanich latach pojawiały się ciekawe filmy akcji z główną rolą kobiecą. Warto wspomnieć choćby „Atomic Blonde” z Charlize Theron, gdzie postawiono na tempo i detal w długich sekwencjach walki, co zaowocowało ciekawą i satysfakcjonującą rozrywką. „Annie” – nie tylko fabularnie – bliżej jednak do „Czerwonej jaskółki” z Jennifer Lawrence, gdzie również interesujący punkt wyjścia został wpuszczony w tryby miłosno-szpiegowskiego trójkąta, a oczekiwanie plot twistów jest tak widoczne, że stają się one niemal nużące.

Summit Entertainment

Na całe szczęście w „Annie” odnajdziemy trochę więcej jakości niż w „Lucy”. W każdej scenie ze swoim udziałem show kradnie Helen Mirren, a na drugim planie co najmniej poprawnie spisują się Luke Evans i – jak zawsze charyzmatyczny – Cillian Murphy. Fabuła bywa pretekstowa i razi dziurami, potrafi jednak utrzymać minimalne zainteresowanie, choć wynik całej intrygi jest dość łatwy do przewidzenia (nierzadko sami bohaterowie go zapowiadają). Z resztą analizowanie faktów odbierze całkiem wiele zabawy, nie warto więc zawracać sobie głowę rozważaniami, jakim cudem ktokolwiek w 1987 w sowieckiej Rosji ma w domu całkiem poręcznego laptopa. Patrzcie przez palce również na komórki, pendrive, samochody, kamery przemysłowe i oferowaną przez nie jakość obrazu.

Ciężko właściwie stwierdzić, po Luc Besson przenosił akcję w lata 90, skoro fabularnie nie było to do niczego potrzebne. Być może chodzi o wspomnienie najlepszych lat we własnej twórczości, gdy filmy Francuza przesuwały w kinie granice i czyniły z niego filmowego Amerykanina w Paryżu. „Anna” to kompilacja tego, co Bessonowi przychodzi najłatwiej – film akcji z kobietą w roli głównej, z niezłym punktem wyjścia, lekceważącą widza fabułą i powodującym lekki zawód zakończeniem. To zarazem krok naprzód wobec „Lucy”, ale i kolejny dowód, że jako reżyser Luc Besson nie ma nic do powiedzenia.

Ocena: 2/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.