Ostatni chyba już mistrz tak konsekwentnie trzymający się klasycznej konwencji kina gangsterskiego. Wszystkie filmy Martina Scorsese posiadają pewne podobieństwa – charyzmatycznego protagonistę, biograficzne podejście do fabuły, znaczne rozciągnięcie czasu akcji. Przede wszystkim jak nikt potrafi on eksploatować figurę „szemranego typa” – zaradnego cwaniaka, który swoje powodzenie buduje gdzieś w półświatku, odnosząc sukces i zdobywając szacunek oraz majątek, by ostatecznie skończyć na dnie, z zasłużoną karą. Co ciekawe, to właśnie za najbardziej naruszającą owy schemat „Infiltrację” otrzymał jedynego jak dotąd Oscara. Jedynego jak dotąd, bo pomimo naprawdę solidnej w tym roku konkurencji, Marty po latach lepszych i gorszych, ale zawsze co najmniej solidnych propozycji gatunkowych, stworzył arcydzieło, na które pracował od kilku dekad.

„Irlandczyk” to właściwie projekt jego życia, film oczekiwany od dawna, za który zabierał się i który pozostawiał na później. Historia Franka Sheerana w jego ujęciu to czysta esencja reżyserskiej wizji, na którą pozwolić mu mógł tylko taki gigant streamingowy jak Netflix, nie liczący się z ograniczeniami sal kinowych i fizycznymi ograniczeniami współczesnego kinowego widza. Trzyipółgodzinna biografia tytułowego Irlandczyka, zbudowana wokół jego relacji z Russelem Bufalino i związkowym bossem wszech czasów Jimmym Hoffą, to dopracowane w najmniejszym detalu opus magnum i definicja kina rozrywkowego wyzwolonego z konieczności chodzenia na kompromisy.

Netflix

Przyznam, że nawet ja byłem nieco przerażony perspektywą przeszło dwustuminutowego seansu, choć i sam Scorsese osiągał już trzy godziny w „Wilku z Wall Street”. Zastanawiałem się bardziej, czy nawet zbierając przed kamerą czołowych aktorów ostatnich dekad, możliwe jest utrzymanie odpowiedniego tempa akcji. Obawy okazały się niesłuszne – „Irlandczyk” może poszczycić się fantastycznie napisanym scenariuszem, będącym pośrednią adaptacją książki „I Heard You Paint Houses” Charlesa Brandta. Naturalne i ciekawe dialogi zostały wpasowane w trzymającą w ciągłym delikatnym napięciu akcję, a słowa oddano w ręce absolutnych mistrzów swojego fachu. Robert De Niro po rozmienianiu nazwiska na drobne, być może ostatni raz wraca do swoich najlepszych czasów i daje popis wielkiego warsztatu. Jaśniejszą gwiazdą świeci jednak na drugim – tylko z nazwy – planie Al Pacino, fantastycznie kreujący postać charyzmatycznego Hoffy, kogoś tak głęboko zakorzenionego w amerykańskiej kulturze, że jej odwzorowanie to zadanie polegające na balansowaniu na cienkiej granicy między wcielaniem się a parodią.

Od dawna nikt nie zainwestował tak wielkich pieniędzy w film tak klasyczny. Postaci mają tu czas się rozwinąć, dzięki czemu wymieniona dwójka oraz powracający jakby z niebytu Joe Pesci, pomimo starych twarzy przypominają siebie z najlepszych lat. Dopracowano tu najmniejsze detale – drobiazgowo dobrana scenografia, odpowiednio zestawiona muzyka i przemyślany montaż służą podstawowemu celowi – by nawet statyczne rozmowy przy stole stały się naładowanym emocjami spektaklem. Dodatkowo budzące sporą obawę odmładzanie Roberta De Niro nie odwraca zanadto uwagi i po latach będzie raczej wspominane jako odważne działanie prekursorów, a nie wzbudzająca uśmiech sztuczność w rodzaju pierwszych komputerowych efektów kina fantasy sprzed kilku dekad.

Netflix

Najbardziej jednak „Irlandczyk” zaimponował mi fabularnie. Choć filmy Scorsese zawsze były drogą ‚od zera na szczyt i z powrotem’, była to nieco romantyzowana wizja mafii – rodziny. I choć bohater zawsze na koniec zostawał sam, gdzieś z tyłu głowy pozostawało wrażenie, że pomimo wszelkich błędów i poczynionego zła, była to droga, którą warto było przejść. Tutaj jest inaczej – Sheeran wspomina swoje życie, snując opowieść o lojalności i poczuciu obowiązku, jednakże historia nie urywa się, gdy jako starzec dożywa swoich dni w więzieniu. Życie członków mafii często kończy się przedwcześnie, ci jednak którzy dożyją starości, nie uciekną przed chorobami, samotnością i koniecznością spojrzenia z dystansu na drogę za sobą.

Ostatni akt nadaje „Irlandczykowi” znacznie bardziej uniwersalne znaczenie, które uświadamia, że nawet niezdolność do pojmowania znaczenia własnych grzechów, nie zwalnia z doświadczania ich skutków. Choć konstrukcja filmu bardzo przypomina inne produkcje spod ręki Scorsese, to właśnie rozciągnięte zakończenie domyka rozbudowaną konstrukcję i pozwala osadzić wszystko w kontekście – podobnie jak Sheeran nie dbał o swoje ofiary, traktując je po prostu jako zadania, tak i jego losy przeminą i zatrą się w pamięci ludzi. Nawet Jimmy Hoffa mógłby zacząć znikać w końcu w odmętach historii, by ustąpić miejsca następnym. Niektórzy będą jednak mieli szczęście zostać unieśmiertelnionymi w bogatej wizji artystów X muzy. Ucztą dla oka, ucha, serca i duszy kinomanów 77-letni już reżyser gwarantuje sobie, że zapomniany nie zostanie nigdy.

Ocena: 5/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.