Ta historia już zasługuje na honorowe miejsce w annałach polskiego kina. A na pewno zapisze się na dobre w dziejach polskiego rynku filmowego. Wojciech Smarzowski – jakby nie było, jedno z ważniejszych reżyserskich nazwisk w Polsce – nakręcił przede wszystkim film. To co sądzili o nim ludzie, którzy zwykle go nawet nie widzieli, nakręciło dyskusję i od niej w dużej mierze chciałbym odejść. Tematyka jest wprawdzie kontrowersyjna, ale powinno się skończyć na nieco ponad milionie widzów, podobnie jak w przypadku „Wołynia”. Aż dzieje się coś niesamowitego – przeciwnicy „Kleru” tworzą ogromną kampanię negatywną wobec filmu. Skutek nie jest zaskakujący.
Firma Instytut Monitorowania Mediów oszacowała medialny ekwiwalent reklamowy na 61 milionów złotych. Sześćdziesiąt jeden milionów złotych! A dotyczy to tylko mediów elektronicznych i sieci społecznościowych. „Kler” wyciągnął złoty bilet i znalazł się na autostradzie po box-office’owy sukces. W istocie o tym filmie napisano tak wiele, jak chyba o żadnej polskiej produkcji po okresie wielkich widowisk na przełomie wieków. A „Kler” nie jest ani tym, co widzą w nim zwolennicy (liberałowie, lewacy, podstawcie co chcecie), a tym bardziej nie tym, co widzą przeciwnicy (konserwatyści, katole, jak wyżej).
Historia koncentruje się na losach trójki księży, przy czym po otwierającej scenie ich wątki krzyżują się w stosunkowo niewielkim stopniu. Otrzymujemy przekrój wszystkich typów księżowskich „karier” – od wiejskiego zesłańca (Robert Więckiewicz), przez miejskiego proboszcza (Arkadiusz Jakubik), aż po ambitnego karierowicza (Jacek Braciak). I nie jest to wściekły atak na wiarę. Raczej oparta na medialnych przekazach i sumiennym researchu lista grzechów instytucji, która nigdy nie rozliczyła się z własnymi czarnymi owcami. Próba balansu między piętnowaniem kościelnej struktury, jako umożliwiającej patologii, jak i pochylenie się nad pojedynczymi, popełniającymi błędy ludźmi.
Kluczowym pytaniem dotyczącym „Kleru” jest to, czy jest to jedynie obliczona na komercyjny sukces prowokacja. Zadanie nakręcenia filmu faktycznie niszczącego mit stojący u podstaw wielu wspólnot, to robota dla doświadczonych rzemieślników. Smarzowski idzie czasem na skróty i szokuje, choć przede wszystkim stara się uczciwie podchodzić do widza. Ma świadomość, że jego widownia podzieli się na trzy grupy. Pierwszą będą ludzie z gruntu podobnie postrzegający rzeczywistość, dla których „Kler” to potwierdzenie światopoglądu. Druga to przeciwnicy, których nie przekona, a jedynie rozsierdzi. Walka toczy się więc o tego człowieka pośrodku, który do kina przyszedł z ciekawości lub dla sensacji, ale jednak przekonać się „jak to w sumie jest”.
Otrzyma on trzy wątki, powiązane z największymi współczesnymi zarzutami wobec hierarchii kościelnej. Przy czym żaden z bohaterów nie jest tu całkowitym ucieleśnieniem zła, jak wynikałoby z niektórych przekazów. Postępowanie żadnego z nich – moralnie etyczne lub nie – nie jest również prostą i bezpośrednią pochodną występowania w roli kapłana. Każdy z trójki księży otrzymuje odpowiednią motywację, pogłębienie swojej postaci i po prostu ludzką twarz. Krytyka kościoła instytucjonalnego, jako struktury walczącej przede wszystkim o wpływy polityczne, umieszczona jest raczej w postaci arcybiskupa Mordowicza, świetnie wykreowanego przez Janusza Gajosa.
Faktycznie „Kler” pod żadnym względem nie jest filmem niezwykłym. Porusza temat społecznie wrażliwy i kontrowersyjny, choć mając na względzie właściwy naszemu krajowi poziom polaryzacji, robi to w zaskakującej zgodzie ze sztuką. Podążając przede wszystkim torami fabularnej dramaturgii, nie zaś nadmiernego epatowania wszelkimi patologiami. Nie patrzy na kościół jak na żądną krwi i władzy instytucję, raczej jak na organizację złożoną z ludzi. A w naturze tych jest popełniać błędy.
W odpowiednim efekcie końcowym wiele zasługi mają główne kreacje aktorskie, spośród których ciężko którąkolwiek wyróżnić. Jeśli miałbym się pokusić o pierwszą nagrodę, przyznaję ją kapitalnie niejednoznacznej postaci Jacka Braciaka, dla którego może być to najciekawsza rola w całej karierze. W całej dyskusji nie można stracić z oczu faktu, że to przede wszystkim film, pod względem technicznym i warsztatowym – z naprawdę wysokiej półki. Efekt dramatyczny wymaga, by Smarzowski skompilował grzechy kościoła – o których przecież wiemy – do stosunkowo krótkiego dystansu czasowego i obdzielił nimi małą grupę postaci. „Kler” traci nieco na tym fabularnie, bo spójne wewnętrznie wątki rozwijają się naprzemiennie. Szczególnie w pierwszej połowie seansu łatwo stracić myśl przewodnią.
Siódmy pełny metraż Smarzowskiego to być może inauguracja pewnego etapu dyskusji o Polakach jako społeczeństwie. W przeciwieństwie do wielu innych państw, zderzenie się z pytaniami o rolę, organizację i grzechy kościoła katolickiego wciąż mamy jeszcze przed sobą. „Kler” przejdzie do historii nie tylko ze względu na ogromną liczbę widzów, którą zgromadzi w kinowych salach. Zostanie zapamiętany jako fenomen na pograniczu kultury wysokiej, popularnej, polityki i religii. Na dalszy plan zejdzie fakt, że Smarzowski utrzymał swój wysoki poziom i zaprezentował polskiej publiczności dobre kino z gorzkim społecznym komentarzem.
Ocena: 4.5/6