Jak dobrze jest wrócić. Pandemiczne zamieszanie wygnało nas z kin na kilka długich miesięcy, sam z pewnością przeżyłem najdłuższy rozbrat z ekranem. Przynajmniej licząc od momentu, gdy mogłem sam kupować bilety. Miarą sukcesu powrotu branży będą wyniki głośnych tytułów, jak Tenet, nadchodząca niebawem Mulan, czy rozdający karty na lokalnym rynku film Patryk Vega vol. XIV. W ich cieniu na nieco mniejsze ekrany wraca też kino liczące widownie w dużo mniejszych liczbach, którego sytuacja w najbliższym czasie może być nawet trudniejsza. W całym tym zamieszaniu we wrześniu 2020 w kinach debiutuje Ema, która premierę miała na festiwalu w Wenecji. Nie, nie ostatnio. Niemal dokładnie rok temu.

Za projektem stoją dwa duże nazwiska latynoamerykańskiej kinematografii. Bardziej znany jest raczej Gael Garcia Bernal, którego przygoda z Hollywood to wprawdzie umiarkowany sukces, nie ujmujący jednak fantastycznemu dorobkowi w kinie hiszpańskojęzycznym, z rolami u Pablo Almodovara i Alejandro Gonzaleza Iñárritu. Po świetnie ocenianym Nie z 2012 roku, w którym z resztą Bernal zagrał główną rolę, drzwi do Hollywood otworzyły się także przed Pablo Larrainem. Chilijski reżyser poprowadził Natalie Portman do oscarowej nominacji za Jackie, a jego następnym przedsięwzięciem ma być nowe spojrzenie na postać księżnej Diany w filmie Spencer. W tym kontekście nie dziwi, że w zrealizowanej między nimi w ojczyźnie produkcji w centrum zainteresowania także ustawił kobietę.

filmlinc.org

Ema i Gastón to para, która po latach bezskutecznego starania się o dziecko, zdecydowała się na adopcję. Zmuszeni do oddania go z powrotem, uruchamiają ciąg wzajemnych oskarżeń i uraz, które doprowadzają do rozpadu ich małżeństwa. Ema desperacko walczy o zagłuszenie wszechogarniającego żalu, pogrążając się w autodestrukcyjnym ciągu, palącym wszystko na swojej drodze. Kluczowym elementem przekazu są wspaniałe koncepty inscenizacyjne, opierające się przede wszystkim na świetnie nakręconych sekwencjach tanecznych, których rytmika pełni funkcję nośnika treści na równi z dialogami i muzyką. Tworzy to wrażenie bardziej audiowizualnego pokazu składającego się z różnorodnych dziedzin sztuki, niż klasycznego filmu, co z resztą powiązane jest z niestandardowym potraktowaniem scenariusza. Aktorzy otrzymywali sceny na ostatnią chwilę, sam skrypt był z resztą raczej zbiorem wskazówek, podlegającym ciągłym modyfikacjom, co miało sprawić, iż aktorzy sami nie będą czuli pełnej kontroli nad swoimi postaciami i ich losem.

Jeśli miałbym stwierdzić, co jest głównym motorem Emy, nie szukałbym źródeł w treści scenariusza, który zwykle stanowi punkt wyjścia, konieczny szkielet, nawet jeśli film to uczta formy. Kluczowa dla Larraina jest emocja, zwykle niedookreślona, nie dająca się nie tylko sklasyfikować w ramach znanych nam najbardziej czytelnych uczuć, jak wściekłość, strach czy pożądanie. Emocja ta nie daje się nawet zaszufladkować, jako jednoznacznie pozytywna lub negatywna, czego źródła jasno tkwią w najtrudniejszej decyzji w życiu Emy – konieczności opuszczenia dziecka, które pokochała. Umiejętne zaakcentowanie tej wewnętrznej walki i rozrywających sprzeczności przez niedoświadczoną Marianę De Girolamo to prawdopodobnie największa zaleta chilijskiej produkcji.

filmlinc.org

Świetne zdjęcia i spójność koncepcji audiowizualnej z pewnością czynią seans Emy przyjemną ucztą. Warsztatowy kunszt przejawia się również w interesującej choreografii sekwencji tanecznych. Z syntezy zebranego materiału powstaje jednak zaskakująco mało wartości. Ostrze komentarza społecznego, choć zauważalne, wydaje się stępione i bardzo łagodne. Pierwotnie zarysowana wyrazistość bohaterów niestety się rozmywa, by dość szybko wpaść w ramy melodramatycznego kanonu. Wydaje się czasem, jakby pomysł Larraina dotyczący scenariusza stał się bronią obosieczną. Zarazem pozwolił na stworzenie głębokich i zaangażowanych postaci oraz utrudnił im wzajemną interakcję.

W trakcie przymusowego odpoczynku od kina, chyba najbardziej brakowało mi właśnie takich produkcji. Na blockbustery zawsze znajdzie się czas, a los produkujących je wielkich studiów nie był zagrożony. Rok 2020 najtrudniejszy będzie jednak zapewne dla takiego kina jak Ema – produkcji poszukujących, artystycznych i głęboko osadzonych kulturowo. I nawet jeśli wbrew arystotelejskiej zasadzie, całość przedstawia nieco mniejszą wartość, niż suma części, wspaniałe zdjęcia Sergio Fernandeza i bardzo dobre role na pierwszym planie gwarantują zadowalający seans. Ugruntowujący również pozycję 44-letniego Chilijczyka jako twórcy, który idzie jedynie na niezbędne kompromisy, co optymistycznie nastraja co do jego przyszłych filmów.

3.5/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.