Biografie to trudny kawałek chleba dla scenarzystów. Z jednej strony pozwalają na wiele skrótów i bywają przepustką do oscarów (stanowczo z resztą zbyt często). Z drugiej jednak oznaczają, że fabuła przestaje być do końca fabułą. W mniej więcej sto dwadzieścia minut przychodzi nie tylko streścić życiorys, często nietuzinkowy, ale przede wszystkim wykazać, dlaczego nasz bohater stał się kimś wartym kręcenia na jego temat filmu. Na wstępie przyznam, że „Tolkien” obrał drogę streszczenia całej drogi życia, zamiast analizy wydarzenia definiującego postać. To podejście – za przykład niech posłuży „Czas mroku”, pozwala nie tylko na sprawnie opowiadać o Wielkiej Postaci, ale i tworzyć spójną zamkniętą konstrukcję fabularną, którą za pomocą bohaterów można wypełnić wartościową treścią. To podejście oczywiście trudniejsze, lecz moim zdaniem naprawdę warte zachodu.
W filmie Dome Karukoskiego Johna R.R. Tolkiena poznajemy w dzieciństwie, gdy w nieprzypadkowo przypominających Shire okolicznościach angielskiej wsi musi pogodzić się z informacją, która zmiania jego życie. Rodzina Tolkienów przeprowadza się do Birmingham, gdzie patronat nad nią rozpościera zaprzyjaźniony ksiądz. Zarówno John, jak i jego młodszy brat, szybko manifestują nieprzeciętny intelekt, który pomaga im w obliczu trudnej sytuacji ekonomicznej. Właśnie inteligencja, rozwijany przez lata talent oraz ogromna, rozbudzona już w dzieciństwie wyobraźnia, będą dla młodego Johna przepustką do lepszego los. Ten jednak zaprowadzi go między innymi na front Wielkiej Wojny – to właśnie z perspektywy przebywającego w okopach dwudziestokilkuletniego pisarza opowiadana jest znaczna część historii.
John Ronald Reuel był z pewnością postacią bardzo nieszablonową. Nie tylko twórczość, ale i pełne wydarzeń losy to ciekawy materiał filmowy, który aż prosił się o ekranizację. Problemem adaptacji duetu David Gleeson-Stephen Beresford jest niestety format postaci, z którą przyszło im się mierzyć. Tolkien, pomimo młodzieńczych wyskoków, to bohater w oczywisty sposób predystynowany do wielkości, w czym przypominają nam nieco zbyt natarczywe odniesienia do „Władcy pierścieni”. Mało tego – z niewiadomych przyczyn reżyser bazuje na wizji Petera Jacksona i pozwala na wysnucie wniosku, jakoby to wojenne doświadczenia ukształtowały dzieło życia pisarza, czemu ten wielokrotnie zaprzeczał. Z resztą nie tylko tu ‚podrasowano’ mu życiorys – z kluczowej dla treści jego prozy oraz pełniącej ogromną rolę w jego życiu wiary, pozostaje niezbyt sympatyczny ksiądz.
Próba ujęcia tak długiego okresu w jednym filmie rzadko daje satysfakcjonujący efekt i tak jest tym razem. Większość postaci wypada płasko i jedynie reprezentuje przypisane im charakterystyki. Traci na tym choćby wątek romantyczny, choć namiastka chemii między Lily Collins i Nicholasem Houltem dawała nadzieję na skonstruowanie z „Tolkiena” czegoś więcej niż poprawnego streszczenia. Tym bardziej, że Edith Bratt (grana przez Collins) otrzymuje tu sporo charakteru i właściwości. Scena w restauracji, bardzo przyzwoicie zagrana i odpowiednio opakowana w nastrojową muzykę, to jeden z ciekawszych momentów całego filmu, który z resztą wygląda najlepiej właśnie wtedy, gdy wspomniana dwójka przebywa razem w kadrze.
Wszystko w „Tolkienie” jest poprawne. Stworzone postaci, motyw męskiego braterstwa, wątek romantyczny, gra i zdjęcia – wyróżnia się tu może przede wszystkim Lily Collins, bo po tym filmie nie spodziewałem się akurat tak zajmującej kreacji kobiecej. Wszystko estetycznie zyskuje w ciekawej scenografii i solidnej kompozycji Thomasa Newmana. Może niezbyt oryginalnej, bo w pewnym momencie nie można pozbyć się skojarzeń z „American Beauty”, na pewno jednak odpowiednio klimatycznej i przejmującej.
Film Karukoskiego to ten typ biografii, które często lądują w nominacjach. Wielka postać, obsada władająca brytyjskim akcentem, miejsce na popisy kostiumologów i scenografów, a do tego podstawowe motywy odgrywane przez rozpoznawalnych aktorów, skąpane w pełnej partii fortepianowych ścieżce dźwiękowej. Nie jest to jednak gotowy przepis na sukces – „Tolkien” to film bez duszy, poprawny w każdym calu, pozbawiony choćby grama szaleństwa, większego skupienia na detalu, wybijającej się kreacji drugoplanowej. Ot, pisarz żył, dorastał i tworzył. Wielka szkoda, że John Ronald nie doczekał się więcej. Jego twórczość czeka na kolejną ekranizację, oby biografia również nie zniknęła z pola zainteresowania, bo z pewnością ma w sobie więcej, niż ta do bólu bezpieczna i zachowawcza produkcja.
Ocena: 3/6