Wysokie oczekiwania, potężny hype, dziwne decyzje i inżynieria uprawiana nad niemal skończonym filmem, a na koniec słabe recenzje. Czy „Venom” jest kolejną „Fantastyczną czwórką” lub „Kobietą-kotem”? Z pewnością nie. A czy słabe opinie mają podstawy? Z pewnością tak, choć sprawa nie jest już tak oczywista.
Venom to postać nierozerwalnie połączona ze spider-manową częścią marvelowego uniwersum. Przynajmniej tak zdawało się do tej pory, bo pierwsza solowe filmowe wcielenie Venoma od tego połączenia całkowicie się odcina. Nie tylko nie ma tu miejsca na Petera Parkera (lub Milesa Moralesa), ale nie występuje nawiązanie do jakiegokolwiek elementów wcześniejszych produkcji. To ryzykowna decyzja, choć wolność twórcza, jaka za nią szła, dawała nadzieję na kawał soczystego kina i wykorzystanie potencjału niejednoznacznej postaci.
Eddie Brock (Tom Hardy) to mieszkający w San Francisco dziennikarz-freelancer. Przypadkiem wpada na trop podejrzanych eksperymentów wizjonerskiego biznesmena Carltona Drake’a (Riz Ahmed). W wyniku rzuconych nieostrożnie oskarżeń Brock traci pracę i narzeczoną (Michelle Williams). Kilka miesięcy później otrzyma szansę na rehabilitację i zemstę, gdy targana wyrzutami sumienia dr Dora Skirth (Jenny Slate) poprosi go o pomoc w ujawnieniu nieetycznej działalności Drake’a.
Brzmi sztampowo nawet jak na origin story? Niestety jest jeszcze gorzej. Pierwsze 30-40 minut filmu to fabularna kakofonia. Pojawiają się dziwaczne postaci epizodyczne (szef Brocka), relacje bohaterów są papierowe, a motywacje niemal nie istnieją. Niemal dokładnie można określić, w którym momentach brakuje przynajmniej kwadransa materiału, który skleiłby niezbornie przeskakującą akcję.
Sytuację wręcz pogarszają aktorzy, bo Hardy nie końca rozumie kogo ma grać, a Williams dostaje skrawki charakteru to wypełnienia płytkiej postaci. Zderzenie tej dwójki, zamiast skutkować namiętnością, jest raczej przeżyciem niekomfortowym. To samo tyczy się „złego”, który w założeniu miał być postacią wielowymiarową, kierującą się opacznie pojmowaną moralnością i ideologią. Ahmed polega jednak na całej linii – przede wszystkim nieco za bardzo szarżuje, przypominając nieco absurdalnych przeciwników Jamesa Bonda z lat 90-tych.
Film dzieli się na trzy zupełnie różne części. Zaczynamy od dramatu, który z chwilą pojawienia się Venoma przeradza się w zręby horroru, by skończyć na filmie akcji z elementami komedii. Najlepiej wypada środkowa część, w której najlepiej czuje się i sam Hardy, odpowiednio zlękniony, ale i podekscytowany. To niestety również etap, na którym orientujemy się, jak wielką krzywdę „Venomowi” wyrządziło przemontowanie do wersji PG-13. Sceny odgryzania głów i początkowo naprawdę niepokojący symbiont, w tym anturażu wychodzą absurdalnie. A szkoda, bo czuć potencjał na niezłą grę z gatunkiem i film jedyny w swoim rodzaju. Cóż, może dostaniemy to kiedyś wraz z „Lobo”.
Ostatni fragment już nie boli. Wyczerpani niedoróbkami poprzednich etapów, nie spodziewamy się wiele. Dostajemy słabo zmontowaną finałową walkę, uderzający nie wiadomo skąd humor i jakby dorobione na ostatnią chwilę zakończenie. Ruben Fleischer wieńczy „Venoma” kreując z intrygującego kosmity kogoś na kształt kompana – niemal charakter w typie Sancho Pansy. To bolesne, bo postać Venoma – niejednoznaczna, wewnętrznie skłócona i obdarzona tragiczną genezą – była jednym z moich ulubionych przeciwników Spider-Mana, zaraz obok Otto Octaviusa.
Nowa produkcja Sony nie jest taką katastrofa, jaką zapowiadały ostatnie 2-3 miesiące nieustannego majstrowania przy efekcie końcowym. Zarazem nie jest też tym, czym mógłby być i na co zapowiadał się, gdy ujawniano odtwórców głównych ról. Pokazuje jak wiele nawet w kinie komiksowym zależy od scenariusza oraz – w konsekwencji – jak wiele psują braki w tym aspekcie. „Venom” nie zapisze się na dłużej w pamięci widzów. Szkoda, bo widać w nim elementy znacznie lepszego filmu.
Ocena: 3/6