Każdy dzień przypomina poprzedni, a następny z pewnością będzie taki jak dziś. To wbrew pozorom nie opis rzeczywistości, w której żyliśmy w kwietniu zeszłego roku, a fabuła Palm Springs w reżyserii Maxa Barbakowa. Co sprawiło, że nie pierwszy przecież film o bohaterze przeżywającym wciąż ten sam dzień został ciepło przyjęty na zeszłorocznym Sundance (jeszcze zanim przypominał nieco naszą codzienność)?

Mam nadzieję, że nie przywiązaliście się do nazwiska reżysera, bo właściwie nie ma ono tu większego znaczenia. Palm Springs to produkcja  The Lonely Island, na czele ze znanym aktorsko głównie z Brooklyn 9-9 Andym Sambergiem. Punktem wyjścia całej historii jest pętla czasu, która w dniu wesela gdzieś pośrodku amerykańskiego pustkowia więzi trzydziestoparoletniego Nylesa (Samberg właśnie). A z czasem z resztą nie tylko jego. Zarys fabuły tak nieznośnie kojarzy się z realiami covidowymi inspirującymi miks Dnia Świstaka i Śmierć nadejdzie dziś, że to niemal niewiarygodne, że całość powstała jeszcze zanim odziano nas w maseczki.

Hulu

Motorem fabuły jest wciągnięcie w pętlę czasu siostry panny młodej, Sary (Cristin Milioti). Para doświadcza dość łatwo dających się przewidzieć perypetii, przy czym nie sposób odmówić obojgu uroku, zauważając jednocześnie, że chemia między Sambergiem i Milioti jest najwyżej delikatna. Postaci drugoplanowe są mocno pretekstowe i stereotypowe, ale to dość zrozumiałe przy takiej, a nie innej konstrukcji. Wszystko podane w przyjemnych barwach i z muzyką w stylu letnich komedii daje klasyczny feel-good movie, przy którym ciężko się nie zaśmiać i nie wyjść w lepszym humorze z sali kinowej.

Zarazem jest to jednak produkcja do bólu zwykła, oparta przede wszystkim na charyzmie Samberga, wzbogaconej przede wszystkim o epizodyczną rolę J.K. Simmonsa. Nie mam z resztą zarzutu do prostoty gagów, bo spełniają swoją podstawową funkcję – jeśli chwyty komediowe bawią, to znaczy że wszystko jest na swoim miejscu. Czekając jednak na jakikolwiek motyw, który wyróżni Palm Springs od opowieści z podobnym motywem i w takim klimacie, możemy się nieźle zawieść. Podobnie, jeśli czekamy na coś więcej, niż przyjemny film na lato, zrządzeniem losu dostarczony do kin (nareszcie!) w środku zimy.

Vulture

Wprowadzona na ekrany przez Gutek Film produkcja dostarcza rzeczy, na które mogąca wrócić do kin publika chyba przede wszystkim liczy. To film o utraconej wolności, ale i bezpieczeństwie jakie daje dostosowanie się nawet do najbardziej ekstremalnej i absurdalnej sytuacji. A także, z jakim strachem i ryzykiem może wiązać się powrót do normalności, gdy stanie się w końcu możliwy. Zarazem zadaje gdzieś z boku pytania o sens życia i w nienachalny sposób zachęca do zastanowienia się nad bezrefleksyjnie przeżywanymi dniami. Brzmi zbyt poważnie? Spokojnie, ta alegoryczna warstwa ani trochę nie przysłania luźnej komedii, pozwalającej wprowadzić się w nieco bardziej wiosenny nastrój. Jakby profesor filozofii przyszedł na wykład w hawajskiej koszuli, a pogadankę o egzystencjalizmie ilustrował memami, popijając piwo z puszki.

3.5/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.