Ekranizacje mangi, podobnie jak ekranizacje gier komputerowych, nie mają dobrej passy w Hollywood – w obu przypadkach końcowy efekt artystyczny jak i finansowy bywa co najwyżej średni („Ghost In The Shell”, „Warcraft”). Mając to na uwadze, ciężko było o optymistyczne nastawienie przed seansem „Alita: Battle Angel”, mimo że nazwiska osób zaangażowanych w projekt – James Cameron czy Robert Rodriguez – robią przecież wrażenie. Czy udało się odwrócić wspomnianą złą passę?

Akcja filmu ma miejsce 300 lat po apokalipsie, nazywanej w „Alicie” Wielkim Upadkiem, a ściślej wojną między Ziemią a Marsem (United Republic of Mars). Tytułowa bohaterka (a raczej jej fragmenty), zostaje odnaleziona na złomowisku przez Doktora/Inżyniera Ido. Przywraca on Alitę do pełnej sprawności fizycznej, choć ta nie pamięta, kim jest, skąd pochodzi i zupełnie nie poznaje otaczającego ją świata. Wraz z nią poznajemy zatem miejsce, w którym toczy się akcja. A miejsce to jest podzielone na dwa wielkie skupiska ludzkie: to zbudowane wokół wielkiego wysypiska, Iron City, oraz będące marzeniem każdego obywatela tego pierwszego, mityczne Zalem. Jako że większość czasu spędzamy w tym pierwszym, to  poznaje wspólnie z Alitą codzienne życie mieszkańców, ich rozrywki, w tym dość ważny dla fabuły, ekstremalny sport zwany Motorball. Nieco później ujrzymy także ciemniejszą stronę miasta a zarazem nieco inną stronę naszej bohaterki.

I właśnie wtedy robi się ciekawiej, choć – i to będzie pierwszy zarzut do filmu – scenariusz nie wychodzi poza znane wszystkim schematy kina rozrywkowego: „od amnezji do bohatera”. Jeśli już scenarzystom uda się nas utrzymać w napięciu, to jest ono dość szybko i niemrawo rozładowywane. Dodatkowo trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy mieli zbyt duże ambicje: starali się pokazać zbyt dużo, zahaczyć o zbyt wiele wątków, żadnego z nich do końca nie uzasadniając i rozwijając. A wszystko po to, żeby mieć pole pod potencjalne, następne części. To nastawienie będzie widoczne w bardzo wielu elementach, przez co film traci sporo na spójności. Nie do końca da się poznać motywacje wszystkich bohaterów, szczególnie tych złych. Co gorsza, nawet przemiany, zmiany w zachowaniu dzieją się bez większego dramatyzmu. Jednak mimo kiepsko rozpisanej intrygi, chętnie wrócę do tego świata w kolejnych częściach, jeżeli te powstaną.

Świat ten, choć właściwie w całości wygenerowany komputerowo, nie razi sztucznością. Kilka ujęć jest naprawdę monumentalnych, zwłaszcza miasto Zalem i droga prowadząca do niego wyglądają niezwykle efektownie. Z drugiej strony brakowało nieco więcej surowości i „brudu” w Iron City.
Sceny akcji, to kolejny powód, dla którego warto wybrać się do kina na film Rodrigueza. Już pierwszy pojedynek Ality z cyborgami daje masę satysfakcji, a później jest tylko lepiej (świetna scena w barze i starcie w Motorball). Efekty specjalne są niezwykle wyraziste i brakuje chaotycznego montażu. Jest efektywnie, i co najważniejsze, efektownie.

Najlepszą jednak częścią „Ality” jest postać głównej bohaterki. Została ona wygenerowana przy pomocy motion-capture, a wciela się w nią Rosa Salazar (Andy Serkis był najwyraźniej nieosiągalny). Przesadnie duże oczy bohaterki urzekły mnie od pierwszych scen. Podobnie zresztą jak cała postać, jej charakter, ciekawość świata, optymizm, naiwność i dobro (pod tym względem Alita przypomina Wonder Woman, choć w tym przypadku wyszło dużo lepiej). Sympatia względem tej postaci wzrosła jeszcze bardziej w momencie, gdy Alita zaczęła sobie przypominać, do czego została stworzona. Bardzo dobrze pokazano gniew i zawziętość, jakie towarzyszą jej w pojedynkach z kolejnymi przeciwnikami. Kibicujemy jej z całych sił, chcąc, żeby wyszła cało z kolejnej opresji. Poza Alitą pojawia się jeszcze kilka innych postaci wygenerowanych głównie przy pomocy CGI. Trzeba przyznać, że trzymają one naprawdę bardzo wysoki poziom (nazwisko Cameron wśród producentów jednak zobowiązuje). Dobrze wypadł Ed Skrein jako nieco narcystyczny Łowca Nagród, jak i Jackie Earle Haley wcielający się w głównego przeciwnika Ality (przynajmniej w pojedynkach na pięści lub ich tuningowanej wersji).

Pozostała część obsady wypada, na tle Ality i Cyborgów, dość blado, choć to raczej wina scenarzystów, którzy nie zakładali wyjścia poza schematy. Mamy więc Doktora Ido (Waltz), który staje się nieco nadopiekuńczym ojcem Ality czy Hugo (Keean Johnson), zauroczonego Alitą młodzieńca. To po dobrej stronie. Nasi antagoniści, których jest zdecydowanie zbyt wielu, to m.in. Chiren (Jennifer Connelly) oraz trzymający w ręku całe miasto Vector (Mahershala Ali). Role obojga marnują potencjał wcielających się w nich aktorów i ograniczają się do groźnych min, robienia widzowi ochoty na drinka i na zmianę stylu ubierania się.

„Alita: Battle Angel” to solidny film, dobra rzemieślnicza robota i to mimo tego, że mamy tutaj sporo ogranych  schematów oraz dość nudnych antagonistów. Brakuje także chwytliwego muzycznego tematu. Wszystkie te wady tracą na znaczeniu, kiedy nasz bohaterka staje do walki z podrasowanymi złoczyńcami. Całość zapewnia masę dobrej zabawy, a głównej bohaterce trudno nie kibicować w starciach z przeciwnikami. Znakomita oprawa wizualna potęgowała widowiskowość produkcji. Zanim Marvel uderzy nas swoimi tegorocznymi produkcjami, warto wybrać się na film rozrywkowy z nieco innej bajki. Zła passa wydaj się być częściowo odwrócona.

Ocena: 3,5/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.