Na wstępie chciałbym przeprosić za niespełnienie obietnicy sprzed tygodnia. Zgodnie z pierwszym zamysłem na stronie miały się pojawiać podsumowania każdego dnia spędzonego na tegorocznym American Film Festival. Rzeczywistość zweryfikowała jednak pierwotne plany, które przegrały walkę z pewnymi logistycznymi utrudnieniami, zmęczeniem oraz potrzebą „przetrawienia” obejrzanych filmów. A te oglądałem często od wczesnego przedpołudnia do późnego wieczora, jeden po drugim, po zaledwie półgodzinnej przerwie. Dwadzieścia seansów w ciągu pięciu dni.

Środa, 24.10.2018

Pierwszy dzień na American Film Festival był bardzo amerykański. Udało mi się obejrzeć “RBG”, czyli dokument o sędzinie Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, Ruth Bader Ginsburg, społecznie zaangażowany komediodramat “Blindspotting”, a także dwa oparte na prawdziwych historiach kryminały: “American Animals” oraz “White Boy Rick”, przy czym szczególnie ten drugi jest dość gorzkim komentarzem do idei “amerykańskiego snu”.

„American Animals”

Głównymi bohaterami  nie są, jak się można było tego spodziewać, przesiąknięci złem ludzie. To zwykli nastolatkowie/młodzi mężczyźni, którzy wpadli po prostu na wyjątkowo głupi i jednocześnie łamiący prawo pomysł. Łącząca w sobie elementy filmu dokumentalnego i fabularnego forma jeszcze lepiej podkreślają to, że przedstawione w filmie wydarzenia miały naprawdę miejsce. Trudno uwierzyć, dlaczego bohaterowie uznali, że pomysł na napad na bibliotekę może wypalić, jako że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że się nie uda. I chyba w tym tkwi największy problem tego filmu. Nie pozwolił mi ostatecznie zrozumieć źródła bezmyślności postaci.

„RBG”

To klasyczny dokument biograficzny, chronologicznie przedstawiający najważniejsze momenty z życia oraz kariery zawodowej bardzo popularnej ostatnio oraz wspieranej przez liberalne media sędziny Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, Ruth Bader Ginsburg. Potrafi wzruszyć i rozbawić, i w rozrachunku końcowym godnie podkreśla jej dorobek i bezpośredni wpływ na społeczeństwo amerykańskie i postęp, który w nim nastąpił w ostatnich 50 latach. Choć jest to swego rodzaju pieśń pochwalna „Notorious RBG”, nie brakuje w nim także uszczypliwości czy nawet słów krytyki, co pokazuje dystans jaki ma do siebie ta postać.

„Blindspotting”

Komediodramat, który potrafi być zarówno niesamowicie zabawny, jak i bardzo poważny czy nawet brutalny. Przy tym porusza wiele tematów, zaczynając na #BlackLivesMatter, poprzez identyfikację w wielokulturowym środowisku, kończąc chociażby na komentarzu dotyczącym „gun violence”. I robi to w niezwykle mało subtelny, tabloidowy sposób, niemalże rzucając z ekranu metaforami czy bezpośrednio tłumacząc ustami swoich bohaterów, „co autor ma na myśli”. I choć można to uznać za sposób na przekazanie tych motywów, który byłby tożsamy ze charakterem czy sposobem bycia ludzi, o których opowiada, to na dłuższą metę męczy i irytuje, i pokazuje chyba także brak wiary w umiejętności poznawcze swojej widowni.

„White Boy Rick”

Główny bohater filmu bardzo szybko zostaje wciągnięty w intrygę, która wydaje się być dużo bardziej złożona, niż jest to przedstawione na ekranie. Film balansuje na pograniczu kryminału i dramatu rodzinnego, przy czym ostatecznie sprawdza się lepiej jako ten drugi. Mimo intensywnego jak zwykle McConaughey’a, brakuje mu odpowiedniego tempa i dynamiki, które zapowiadał żywiołowy zwiastun.

Czwartek, 25.10.2018

Drugi dzień na festiwalu pozbawiony był „ważnych” amerykańskich tematów, a obejrzane filmy skupiają się przede wszystkim na przedstawieniu osobistych historii ich bohaterów.

„Free Solo”

Film dokumentujący przygotowania swojego bohatera do najtrudniejszej i najważniejszej wspinaczki w swojej karierze. Przy tym dostajemy pełny obraz Alexa Honnolda: jego dzieciństwa, relacji z rodzicami, specyficznego charakteru, ale także bardziej teraźniejszym sposobu ułożenia sobie życia z nowo poznaną dziewczyną. Humor wynikający z interakcji bohatera ze swoim najbliższym otoczeniem potrafi dobrze bawić. Całość, nawet bez zapoznawania się z historią wpinacza, jest jednak mocno przewidywalna i zrobiona w nieco pozerskim, „amerykańskim” stylu.

„Diane”

Od samego początku tytułowa bohaterka pokazana jest jako osoba, która wydaje się robić więcej dla innych niż dla siebie, biorąc nawet problemy tych osób na swoje barki. Być może jest to jej sposób na radzenie sobie z samotnością i napełnianie pustki codzienności „na stare lata”, które poza tym  wypełnia choroba i śmierć najbliższych oraz próba odbudowania relacji z synem narkomanem, w którego w niezbyt przekonujący sposób wciela się Jake Lacy. Dużym zaskoczeniem są pewne zwroty akcji, którą dodają filmowi małego kopa w drugiej połowie i są źródłem humoru w tym nieco monotonnym dramacie.

„Her Smell”

To dla mnie największa sensacja tego festiwalu. Rozegrany w pięciu segmentach dramat Alexa Rossa Perry’ego potrafi być audiowizualną petardą i wyciszonym dramatem o radzeniu sobie z demonami przeszłości. Poszczególne segmenty, przedzielone krótkimi ujęciami z amatorskiej kamery z czasów pierwszych sukcesów zespołu, obrazują pewien wycinek z obecnej kariery i życia głównej bohaterki, przy czym rozgrywają się w jednym miejscu w niemalże rzeczywistym czasie, co sprawia, że film jest bardzo teatralny, w dobrym tego pojęcia znaczeniu. „Her Smell” to jednak szalony wgląd w życie uzależnionej gwiazdy, która uważa siebie za boginię świata muzyki i skończony talent. To jednocześnie intymny dramat o przezwyciężaniu swoich słabości, rozgoryczeniu z powodu straconego czasu, wychodzeniu z nałogu, a także próbach zadośćuczynienia za błędy popełnione w przeszłości. I choć początkowo forma filmu może dla niektórych okazać się nieznośna, to warto zacisnąć zęby, żeby wytrwać do samego końca.

Pełna recenzję filmu możecie przeczytać tutaj.

„Leave No Trace”

To osobista historia ojca i małoletniej córki, którzy żyją w lesie, z dala od zgiełku społecznego. Wynika to z przeszłych przeżyć ojca, w którego wciela się Ben Foster. Jak to zostaje jedynie subtelnie zasugerowane, cierpi on na PTSD. Film jest wnikliwą, choć bardzo spokojnie poprowadzoną obserwacją, w której kamera śledzi bohaterów przy ich codziennych obowiązkach, a w dalszej części w procesie usamodzielniania się nastoletniej Tom, której osobisty interes coraz mniej pokrywa się z interesem jej ojca. Sytuacji eskalacyjnych w tym filmie jednak prawie w ogóle nie ma. Drogi obu bohaterów rozchodzą się powoli i bez większej sensacji. I choć seans może momentami być nużący, to fani powolnych i wyciszonych filmów powinni być usatysfakcjonowani.

Piątek, 26.10.2018

Trzeci dzień obfitował w filmy, które mogą namieszać w rozkręcającym się właśnie sezonie oscarowym.

„First Man”

Film Damiena Chazelle’a jest bez wątpienia dużym osiągnięciem pod względem technicznych. Ziarniste zdjęcia dodają mu sporo oldschoolowego klimatu, muzyka jest zróżnicowana i odpowiednio uzupełnia obraz, a scenografia wiarygodnie odzwierciedla poziom rozwoju technologicznego tamtych lat. Nacisk został położony na przedstawienie historii człowieka, męża i ojca, który wykonuje niebezpieczną pracę i w swoim stylu próbuje sobie poradzić z presją oraz życiową tragedią, która go spotkała, i która niemalże bez przerwy ciągnie się za nim. W tle rozgrywa się wyścig kosmiczny. Choć, w związku z tym, że Neil Armstrong nie należał do zbyt wylewnych osób, sceny z Goslingiem często nie należą do tych najbardziej emocjonujących, całość potrafi zachwycić i wzruszyć.

„Boy Erased”

Drugi  wyreżyserowany i napisany przez Joela Edgertona film, choć całkiem inny pod względem problematyki od świetnego debiutu jakim był „Dar”, ma w sobie wiele mrocznych momentów, czy to w warstwie psychologicznej, czy też wizualnej.  Reżyser świadomie operuje światłocieniem i kolorystką zdjęć, która wyraźnie zmienia się w zależności od sytuacji, w jakich znajduje się główny bohater oraz od tego, co w danym momencie czuje. Choć to tak naprawdę biograficzny film, jego scenariusz jest raczej inspirowany literackim pierwowzorem (zmiana imion bohaterów), w związku z czym pozwala mu oderwać się od sztywnych ram, w które w innym wypadku mógłby zostać uwięziony. Całość jest jednak dość mocno ograniczona tematyką, którą porusza, a fantastyczna, gwiazdorska  obsada zgromadzona przed kamerą nie wydaje się do końca odpowiednio wykorzystana.

„A Star Is Born”

Pierwsza godzina tego filmy to najwspanialsza rzecz, jaką udało mi się zobaczyć podczas tegorocznego festiwalu. Obserwowanie rodzącej się relacji dwóch osób, pomiędzy którymi chemia jest tak prawdziwa, że trudno oderwać wzrok od nich, jest niesamowitym przeżyciem, szczególnie wtedy, gdy w grę wchodzą dodające całości niesamowitej intymności i szczerości zdjęcia oraz kipiąca pasją muzyka. Niestety pozostała część filmu, wraz ze zbyt nagłą i przez to psychologicznie mało wiarygodną przemianą głównej bohaterki, traci na tej filmowej magii, której niestety nie odzyskuje do samego końca. Debiut reżyserski Bradleya Coopera nie jest niestety idealny, mimo niemalże perfekcyjnych pierwszych 60 minut.

„High Life”

Moje pierwsze zderzenie z twórczością Claire Denis nie zakończyło się zbyt dobrze. Mimo ciekawych, pastiszowych wizualizacji, komizmu niektórych sytuacji, stojącego w opozycji do pewnych przekazów, które zapewne w mniemaniu autorki miały dodać jakiejś filozoficznej i intelektualnej głębi, całość ostatecznie wydaje się irytującym, choć strawnym popisem artystki, która tworzy „sztukę dla sztuki”. Szarżująca na ekranie Juliette Binoche nie pomaga.

Sobota, 27.10.2018

Najbardziej intensywny dzień festiwalu, podczas którego miałem okazję obejrzeć aż pięć filmów, był podzielony (choć bez takiego zamiaru) na dwa bloki: poranny, skupiony wokół kina afroamerykańskiego („BlacKkKlansman” i „The Hate U Give”) oraz popołudniowy (twórczość Ethana Hawke’a, reżysera „Blaze” i gwiazdy „First Reformed”). Dzień zakończyłem seansem najnowszego filmu Gusa Van Santa.

„BlacKkKlansman”

Od pierwszych minut wyczuć tutaj rękę dojrzałego reżysera, która prowadzi swoje dzieło do samego końca. Spike Lee stworzył film, który potrafi być równie zabawny, co mocny w swoim przekazie.  Prawdziwą historię czarnoskórego detektywa, który wraz ze swoim kolegą infiltruje lokalną jednostkę Ku Klux Klanu, Lee wpisuje w szerszy kontekst nadal bardzo aktualnej problematyki napięć rasowych czy starć dwóch skierowanych przeciw sobie sił. John David Washington (prywatnie syn Denzela Washingtona) i Adam Driver tworzą dynamiczne duo, a całość ogląda się niemalże na jednym oddechu.

„The Hate U Give”

Choć jest wyraźnie skierowany do młodszego, mainstreamowego odbiorcy, i z innym nastawieniem oraz nieco lepszą reżyserią, można byłoby wyciosać z tego materiału jeszcze mocniejszy film. Mimo wszystko w sposób kompleksowy, bez chodzenia na skróty porusza bardzo medialny temat, który wymagał odpowiedniego balansu. Miejscami staje się nieco pretensjonalny, ale sposób, w jaki wypracowana i przedstawiona jest jego puenta, jest dosadny. A Amandla Stenberg to materiał na gwiazdę filmową na miarę Jennifer Lawrence, z którą spotkała się już na planie „The Hunger Games”.

„Blaze”

Choć z początku miałem problem, żeby w niego „wejść”, to ostatecznie okazał się nawet zajmującą biografią nieznanego mi wcześniej folkowego muzyka. Ethan Hawke jako reżyser rozgrywa ten film w płynących z ekranu folkowych utworach, które główny bohater bez większych problemów tworzył na poczekaniu. Narracja rozgrywa się na trzech płaszczyznach czasowych, które nieco urozmaicają ten film, a także w dość kompleksowy sposób – z różnych perspektyw – przedstawiają ostatnie lata życia Blaze’a.

„First Reformed”

Paul Schrader tworzy niepokojący klimat filmu o księdzu przeżywającego kryzys wiary, w którego wciela się niesamowicie wiarygodnie Ethan Hawke, przy pomocy dość prostych środków: gry światłem, ustawień kamery, szczególnie w zbliżeniach, czy aury miejsca w czasie, w którym rozgrywa się akcja filmu. Kierunek, w którym zmierza ostatecznie ta historia, nie daje spokoju, choć dosłowność niektórych przekazów nieco psuje obraz całości. I chyba ostatecznie nie kupiłem przemiany, jaka dokonuje się w głównym bohaterze.

„Don’t Worry, He Won’t Get Far On Foot”

Gus Van Sant próbuje urozmaicić historię Johna Callahana na różne sposoby: wprowadza kilkupoziomową narrację, wprawia w ruch rysunki, z których słynął bohater filmu, czy często „rwie” sceny. Choć początkowo zabiegi te irytują, to w rozrachunku końcowym udało się stworzyć mozaikę kompleksowo oddającą nie tylko wydarzenia z życia Callahana, ale także – mimo pewnych nazbyt sentymentalnych momentów – jego imponującą przemianę duchową. Joaquin Phoenix jest jak zwykle świetny, choć momentami show kradnie mu Jonah Hill.

Niedziela, 28.10.2018

Ostatni dzień na festiwalu był bardzo zróżnicowany pod względem obejrzanych filmów: sundance’owy dramat, western i film exploitation z Nicolasem Cagem.

„Tyrel”

Tyler wybiera się poza miasto z kumplem, który zaprasza go na urodzinowy weekend do swojego znajomego. Szybko okazuje się, że Tyler jest jedynym czarnoskórą osobą podczas wypadu. Ekipa jest głośna, wlewa w siebie duże ilości alkoholu i wymyśla coraz głupsze zabawy pijackie. Choć grupa traktuje go jak „swojego”, bohater czuje się niekomfortowo wśród obcych mu osób. Z jednej strony przedstawione jest specyficzne szachowanie jednostki w nowym towarzystwie i otoczeniu. Z drugiej strony obserwujemy wpływ „białej” grupy na „czarnego” bohatera, która pozwala sobie na niewinne żarty i komentarze podkreślające etniczną odmienność gościa, nie zdając sobie sprawy, jak wpływają one na Tylera. To w większości młodzi, liberalni ludzie, którym pojęcie rasizmu jest obce. W skład ekipy wchodzi także gej, który głośno komentuje zachowanie chlejących kupli, natomiast właścicielem domu, w którym libacja ma miejsce, należy do emigranta z Ameryki Południowej. Choć przez większość trwania filmu nie dzieje się nic nadzwyczajnego, jednak uczucie niepokoju, że w każdej chwili może się wydarzyć coś strasznego, nie odpuszcza. „Tyrel” to raczej lekka, choć zajmująca zabawa oczekiwaniami widza.

„The Sisters Brothers”

Jak sam tytuł wskazuje, jest to film poświęcony bohaterom granym przez Joaquina Phoenixa oraz Johna C. Reilly, jednak sporą rolę odgrywają w nim postaci, w które wcielają się Jake Gyllenhaal i Riz Ahmed. „The Sisters Brothers” zaskakujący pod wieloma względami road-movie w westernowym przebraniu. Jego bohaterowie przechodzą znaczące zmiany wewnętrzne nie tylko pod wpływem zdarzeń, które przeżywają, ale także siły argumentacji osób, z którymi mają do czynienia. Oglądanie postaci, które mimo różnic, są w stanie podjąć ze sobą współpracę i być może zmienić w ten sposób ponurą i brutalną rzeczywistość Dzikiego Zachodu, jest ciekawym doświadczeniem. Całość jest audiowizualnie wymuskana: muzyka Desplata wpada w ucho, a zdjęcia stworzone przy użyciu naturalnego światła nadają jej surowości, której westerny potrzebują.

„Mandy”

Kino exploitation w najczystszej postaci, które jest bardziej stylistycznym popisem niż pełnokrwistym (no pun intended) filmem. Tę historię można byłoby opowiedzieć w ciągu godziny, rozciągnięcie jej do dwukrotnie dłuższego metrażu sprawiło, że – mimo bardzo brutalnych, audiowizualnie podrasowanych scen (pochłaniająca muzyka zmarłego Johanna Johannssona) – szybko poczułem znużenie. Nicolas Cage szarżuje na ekranie, choć tak naprawdę dopiero w drugiej połowie. Jest to męczący, nieprzemawiający do mnie prawie pod niemalże żadnym względem filmowy eksperyment.

 

Podsumowując, oferta programowa tegorocznego American Film Festival, choć chyba nieco słabsza od zeszłorocznej, była bardzo zróżnicowana, co potwierdza chociażby powyższe podsumowanie. W programie znalazło się poza tym znacznie więcej filmów, których nie udało mi się zobaczyć. Widziałem jednak filmy, które zrobiły na mnie duże wrażenie, jak i tytuły, które ostatecznie w ogóle do mnie nie przemówiły. Pięć dni, które spędziłem we Wrocławiu były jednak dobrze spożytkowanym czasem i doświadczeniem, które po raz kolejny poszerzyło moje filmowe horyzonty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.