Nie lubię tych rozbudowanych oczekiwań. Dwa lata temu na „Uciekaj!” poszedłem całkowicie nieprzygotowany, świadomy co najwyżej nazwiska Jordana Peele’a. Pełnometrażowy debiut reżyserski w wykonaniu Peele’a był wzbudzającą szacunek innowacją – nowym podejściem do horroru, broniącą się na poziomie rozrywkowym wartościową opowieścią z silnym społecznym przesłaniem, a przy tym wszystkim – czarną jak smoła komedią. Mało? „To my” promował jeden z najciekawszych zwiastunów, jakimi amerykańskie produkcje były zapowiadane od paru lat. Wszystko złożyło się w hype train, do którego ochoczo wsiedliśmy. Tak, my, bo uśredniony redaktor BOZG określił „To my” siódmym najbardziej oczekiwanym filmem roku.
Ciężko do końca opowiedzieć o czym jest „To my”, nie zdradzając najistotniejszych elementów fabuły. Punktem wyjścia jest historia sprzed około trzydziestu lat, gdy mała dziewczynka zgubiła się w gabinecie luster, by w szklanej powierzchni ujrzeć coś więcej, niż tylko swoje odbicie. Współcześnie, pełna obaw, wraca w to samo miejsce. Nie tylko ona odkrywa, że odbić jest więcej. Co gorsza, nie pojawiają się już tylko w lustrach. Brzmi… no nieźle. Motyw upiornych bliźniaków to wspaniała przestrzeń do budowania napięcia, a sam Peele nie boi się bardzo liberalnego podejścia do gatunkowych kanonów.
Wydaje się, że gdy wszystko zostaje wprawione w ruch, wystarczy jedynie odpowiednio prowadzić różne nitki opowieści, co z resztą fantastycznie wypadało w makabrycznym „Uciekaj!”. Mam jednak wrażenie, że tym razem reżyser (a także producent oraz scenarzysta) nieco przeszarżował. Informacje, które uzyskujemy na początku oraz przedstawienie głównych postaci sprawiają, iż niemal od pierwszej minuty intuicyjnie poszukujemy we wszystkim drugiego i trzeciego dna. Postaci wypadają całkiem przekonująco, w szczególności fenomenalna podwójna rola Lupity Nyong’o – nareszcie duża kreacja w większym filmie. Znacznie słabiej jest poza rodziną protagonistów – w szczególności Elisabeth Moss bawi się swoją rolą jedynie w początkowej scenie, powracając w kolejnych scenach już bez przekonania i zrozumienia konwencji.
Rozbijanie głów kijami różnego typu oraz przebijanie ciał przeciwników na wylot w rytm „Fuck the Police” N.W.A. kontrastuje z absolutnie poważnym przekazem, jaki niesie ze sobą pojawienie się Cieni – odrealnionych, przypominających żywe trupy odpowiedników. Dość łatwo zrozumieć, co poprzez ich rewoltę chce powiedzieć Peele, a opowieść o upodlonych masach, niewidzianych przez zadowolonych z życia „żyjących na górze” to metafora nieźle zbudowana, choć momentami nawet zbyt prosta. Konstrukcyjnie jednak największe wrażenie robi uczciwa praca, której efektem jest „To my”. Scenariusz fantastycznie dozuje napięcia i rozluźnienia, jednak ostatecznie tworzy dość schematyczną konstrukcję. Światło i kamera świetnie sprawdzają się w budowie niepokojącego klimatu, wszystko zaś okraszone zostało nawiązującą do klasycznych kompozycji gatunkowych muzyką Michaela Abelsa (i zapadającą w pamięć reinterpretacją utworu „I Got 5 On It”). To właśnie te elementy potwierdzają podskórne odczucie, iż oglądamy również wspaniały hołd dla „Nocy żywych trupów” George’a Romero.
Czy więc „To my” spełnia moje rozbudzone oczekiwania? Niestety, nie do końca. Po świetnym wstępie brakuje przede wszystkim zaangażowania. Świadome stworzenie horroru, w którym widz nie siedzi w napięciu na krawędzi fotela, to ogromne ryzyko. Niestety im bliżej końca, tym bardziej z wielkich ambicji Peele przechodzi do uproszczeń i rozstrzygnięć, które nie są wystarczająco angażujące. Dopóki poruszamy się na gruncie rozbudowanej metafory, wiele da się wybaczyć. Tym gorzej, gdy z każdą minutą coraz bardziej lądujemy w dosłowności.
Kim są Cienie? Są tym, za kogo się podają ustami swej przywódczyni – Amerykanami. Zepchniętymi na dno i ubezwłasnowolnionymi. Gdy jednak stają się świadomi swej siły, ruszają ku górze. Ku lepszemu losowi, po który do tej pory nie mogli sięgnąć. Nie ze strachu, a raczej z niewiedzy. Wymowa filmu Peele’a to przestroga przed lekceważonymi masami, które nie zagrażają ogólnemu porządkowi rzeczy jedynie tak długo, jak długo nie są świadome swej siły. Rzecz jasna jednostki po obu stronach nie są winne istnieniu takiego świata. To jednak one, nieodwołalnie, zostają umieszczone po jednej z dwóch stron – między beneficjentami lub pomijanymi.
Ostrze społecznej krytyki u Peele’a nie jest jeszcze całkowicie wyrobione. O ile w „Uciekaj!” ciął gładko i z przekąsem, w „To my” nieco jeszcze gubi wątek i cofa się przed ostatecznym ciosem. Potwierdza jednak, że horror to gatunek nadający się do wnikliwej obserwacji społeczeństwa oraz udowadnia, że w tej niszy jest twórcą unikalnym. Chcącym powiedzieć nieraz nieco zbyt wiele i nie do końca jeszcze czującym, kiedy należy mocniej uderzyć w jakąś nutę. „To my” nie ginie co prawda pod ciężarem nielogiczności i natłoku nierozwiniętych pomysłów, wady te nie mogą pozostać niezauważone. Pozostawia to jedynie większe pole do rozwoju dla Peele’a w następnych filmach, na które wciąż będę oczekiwał z niecierpliwością.
Ocena: 4/6