W ostatnich dniach festiwalu na Croisette zadebiutowało kilka bardzo oczekiwanych filmów tej edycji i mam ogromną przyjemność oznajmić, że są to filmy niezwykle udane, a jeden z nich ociera się o wybitność. Szczególnie Killers of the Flower Moon Martina Scorsese było tytułem, na którego polowali wszyscy. Rywalizacja o miejsca było wyjątkowo duża ze względu na ograniczoną liczbę pokazów (były dwa: premiera i pokaz prasowy). Było jednak warto.
Nowe, epickie wręcz dzieło Martina Scorsese (ocena: 8) to trzy i półgodzinna opowieść, w której śledzimy losy wracającego z frontu I Wojny Światowej Ernesta Burkharta (Leonardo DiCaprio) oraz jego wuja Williama Hale’a (Robert De Niro), nazywanego “Królem”. Celem tego drugiego jest zawładnięcie imperium i stopniowe wyeliminowanie rdzennych mieszkańców, w co angażuje Ernesta. Planowane zabójstwa i nikczemne zagrywki przypominają te z poprzednich gangsterskich filmów Scorsese – ogląda się to wszystko z ogromną przyjemnością.
Jest to dzieło, które powinno spodobać się wszystkim fanom legendarnego amerykańskiego twórcy. Wyznawcy wielkości Milczenia docenią powolne tempo (momentami jest to kino medytacyjne) oraz wyśmienite oddanie realiów kulturowych Indian, z kolei fani gangsterskich dzieł Scorsesego jak Chłopcy z ferajny czy Irlandczyk docenią intrygi i twisty fabularne. Killers of the Flowers Moon to też mieszanka gatunkowa. Z jednej strony western, ze względu na swoją stylistykę (cudownie pokazane krajobrazy Hrabstwa), z drugiej: reportaż. Scorsese kładzie karty na stół bardzo szybko, nie ukrywa przed widzem tajemnic. To, co czyni jednak ten film tak fascynującym, jest sposób przedstawienia wydarzeń. Wielość perspektyw, studium postaci: pokazanie żądzy pieniądza, chciwości i motywacji stojącymi za czynami bohaterów. Wszystko to sprawia, że nowy Scorsese to film niemal wybitny, a przecież nie wspomniałem jeszcze o rolach. Lily Gladstone jest najlepsza w karierze, być może gwarantuje sobie Oscara za bardzo subtelną, minimalistyczną do bólu, ale łamiącą serca rolę. DiCaprio i De Niro dawno nie byli tak wspaniali, choć nietrudno oprzeć się wrażeniu, że sporo zawdzięczają precyzyjnie rozpisanym postaciom.
Innym oczekiwanym dziełem od reżysera zza oceanu, który ostatnio zadebiutował, był nowy utwór Todda Haynesa – May December (ocena: 8). Autor arcydzielnego Carol tym razem na warsztat wziął scenariusz o kompletnie innym tonie i temacie. Napisany przez Samy’ego Butcha mówi o skandalu. W 1992 roku grana przez Julianne Moore Gracie porzuciła swojego męża na rzecz związku z 13 letnim studentem (we współczesnej linii czasu postać gra Charles Melton). 30 lat później dom małżeństwa odwiedza aktorka grana przez Natalie Portman – Elizabeth, której zadaniem jest śledzenie i studiowanie aktualnego życia Gracie, ale też dociekanie prawdy o jej przeszłości. Elizabeth przygotowuje się bowiem do filmu, w którym wcieli się właśnie w Grace.
W May December Todd Haynes ucieka w konwencje totalnego kampu i satyry. Już pierwsze sekundy filmu i podniośle wybrzmiewająca muzyka Michela Legranda dają nam do zrozumienia, że to nie będzie kolejny z “chłodnych” melodramatów Haynesa, a bardziej zabawa z widzem i właśnie konwencją. May December to film, którego styl albo się kupuje, albo nie i od tego zależy praktycznie cały odbiór dzieła. Osobiście jestem zdania, że Haynes miał tutaj wszystko pod kontrolą – tabloidowy temat utworu nie mógł być przedstawiony w sposób całkowicie serio. Haynes jednak jest zbyt doświadczonym reżyserem na taki błąd. Łatwo byłoby też zapożyczyć zbyt wiele od Persony – opowiadającej przecież w pewnych aspektach podobną historię. Haynes, z wyjątkiem paru subtelnych scen-hołdów, odcina się od dzieła Bergmana. W głównych rolach Moore i Portman dały wielkie show. Szczególnie da druga nie miała żadnych problemów, by zaadaptować się do satyrycznego tonu Haynesa. To jej najlepsza praca od dawna i bardzo możliwe, że zostanie nagrodzona przez Jury konkursu głównego.
Jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów festiwalu była też współprodukowana przez Polskę Strefa Interesów Jonathana Glazera (ocena: 9) To pierwszy od 10 lat film Anglika, ale zdecydowanie było na niego warto czekać, bo to film dotykający tematyki Holokaustu w sposób jakiego jeszcze nie widzieliśmy.
Już w pierwszym ujęciu Glazer pokazuje swoje podejście do tematu – oglądamy piknik rodziny w sielankowej atmosferze na łące. Ze wszystkich stron dochodzi śpiew ptaków, świeci słońce, jest pięknie. Rodzina, którą będzie obserwować wydaje się normalną, przeciętną rodziną. Ojciec jest przecież odpowiedzialną jej głową z dobrą pracą. Razem z żoną posiadają szczęśliwe dzieci, do których w odwiedziny przyjeżdża babcia. Gdzieś tam w oddali widzimy dym i słyszymy ledwo docierające krzyki.
Glazer ukazuję nam perspektywę rodziny nazistów, ich codzienne życie, problemy, nie koncentrując się praktycznie w ogóle na ofiarach i nie okazując przemocy i okrucieństw. Jest to przedstawione w sposób bardzo artystyczny, dość powiedzieć, że film otwiera trwający blisko pięć minut biały ekran. Stąd niektórzy mogą to uznać za nadmierną estetyzację tak przecież okrutnych wydarzeń – dla mnie jednak wszystko jest tutaj pod kontrolą i Glazer nigdy nie przekracza tej cienkiej bariery dobrego smaku, którą dla mnie przekroczył choćby Skolimowski w IO rok temu popisując się absolutnie niepotrzebnie efektownymi zagrywkami formalnymi wykorzystując tym samym zwierzęta do ćwiczenia artystycznego. Glazer jest znacznie subtelniejszy i powściągliwy w egzekucji. Strefa Interesów to monumentalne dzieło, które nie mam wątpliwości, że znajdzie na listach najlepszych filmów krytyków za rok 2023.
Poniżej aktualny grid konkursu główny w wydaniu Screendaily.