Wybaczcie, że piszę nie na temat. Wykorzystując jednak platformę, jaką daje mi ta strona, chciałem podzielić się z Wami przemyśleniami na temat nagrania opublikowanego przez Kevina Spacey na jego profilach w różnych mediach społecznościowych w wigilię Bożego Narodzenia. Aktor wybrał nieprzypadkowo jeden z najspokojniejszych okresów w mediach, żeby szum wokół własnej osoby, która wycofała się z życia publicznego nieco ponad rok temu, był bardziej odczuwalny niż w innym terminie. I to właśnie świętami oraz związanym z tym zwróceniem się ku istotniejszym sprawom tłumaczę brak bardziej krytycznego i rzeczowego spojrzenia opinii publicznej na to, co wydarzyło się kilka dni temu.
W ostatnich dniach miałem okazję przeczytać kilka tekstów na temat „Let Me Be Frank” w branżowych publikacjach, tych zagranicznych/hollywoodzkich, jak i tych polskich, a także wypowiedzi na różnego rodzaju forach i w facebookowych komentarzach. Zdziwiło mnie przede wszystkim to, że teksty publicystyczne na ten temat albo ograniczały się do opisu nagrania i suchego cytowania słów wypowiedzianych przez jego bohatera, albo do opinii wskazujących na niezbyt dobre wyczucie czasu ze strony aktora, któremu postawiono kolejne zarzuty, o czym tego samego dnia pisały różne media. Reakcje internautów były – jak można było się tego spodziewać – dużo bardziej ożywione. Bez zliczania pozytywnych i negatywnych komentarzy, polubień czy łapek w dół, oraz bez określania, których było więcej lub mniej, można było bez większego wysiłku stwierdzić, że nagranie bardzo mocno podzieliło tych, którzy je zobaczyli.
„Let Me Be Frank” jest jednoznacznie wieloznaczny, począwszy od tytuły, który na pierwszy rzut oka odnosi się przede wszystkim do postaci, której w ostatnich lata Kevin Spacey użyczył swojej twarzy i głosu, a skończywszy na łamaniu czwartej ściany. Z początku wydaje się, że aktor po raz kolejny odgrywa tylko rolę Franka, tak jak w pierwszych pięciu sezonach „House of Cards”. Trudno jednak nie wyłapać wielu aluzji do życia prywatnego aktora i jego wizerunku w życiu publicznym (te w jakimś stopniu zaczęły pokrywać się z postacią Francisa Underwooda) po pojawieniu się pierwszych oskarżeń o molestowanie seksualne.
Bez wchodzenia w szczegóły, fakty są takie, że ponad 30 osób oskarżyło go w przeciągu nieco ponad roku o różnego rodzaju napaści na tle seksualnym, w związku z czym toczy się obecnie kilka dochodzeń. Faktem jest także to, że póki co żaden wyrok nie został wydany, a Kevin jest z prawnego punktu widzenia nadal niewinnym i wolnym człowiekiem. Faktem jest jednak także to, że jako osoba publiczna, wobec której postawiono tak poważne zarzuty, a która to pracuje w branży tak mocną związanej z własnym wizerunkiem, jest on – szczególnie jako aktor – skazany na ostracyzm (nie oceniając, czy słusznie, czy niesłusznie). Oczywiście w całym tym procesie, który mogliśmy obserwować przez kilkanaście ostatnich miesięcy, główną rolę ogrywały media, które informowały o kolejnych przypadkach przemocy seksualnej, której miał dopuścić się Spacey.
I to właśnie przeciwko narracji mediów, nakręcanej kolejnymi oskarżeniami wobec aktora, skierowany jest „Let Me Be Frank”. Spacey stosuje więc tę samą broń, którą został zaatakowany: słowo. I jest to słowo zwizualizowane w bardzo efektywny i efektowny sposób. Słowo, które rozprzestrzeniło się w internecie w błyskawicznym tempie. Jednak jeżeli jedynym wnioskiem, jaki zostaje wyciągnięty po obejrzeniu tego trzyminutowego – kontrowersyjnego, dziwacznego, niejednoznacznego – nagrania jest to, że Kevin Spacey potwierdził, jak wielkim aktorem jest i oznajmił swój powrót do fachu lub serialu (Czemu, mimo ogłoszenia zakończenia „House of Cards”, mam przeczucie, że coś nas jeszcze czeka, choć zapewne bez Kevina Spacey?), to najwyraźniej doszło do nieporozumienia. Jeżeli ktoś porównuje ku uciesze internetowego tłumu „Let Me Be Frank” do szóstego sezonu „House of Cards”, to najwyraźniej zmarnował sporo czasu, oglądając pięć wcześniejszych serii tego drugiego (bo jak tu porównywać ze sobą jabłka i pomarańcze?). Jeżeli ktoś stwierdza, że aktor odparł wszystkie zarzuty, „policzkując” swoje rzekome ofiary, to najwyraźniej nie usłyszał fragmentu: „If I didn’t pay the price for the things we both know I did do, I’m certainly not going to pay the price for the things I didn’t do”.
Kevin Spacey nie ma po prostu nic do stracenia jako osoba publiczna. „Let Me Be Frank” to początek jego walki o prawdę, bez względu na to, jaka ona by nie była.