Najważniejsi producenci filmowi czytają pewnie tysiące premise’ów rocznie. To krótkie zajawki, fabularne obietnice, które są jak pierwsza komórka powstającego filmu. Tyleż obiecująco, co właściwie niezbyt imponująco, musiał brzmieć premise „Yesterday”. Aspirujący wokalista po wypadku budzi się w świecie, w którym nikt nie zna piosenek The Beatles. Ciekawe jak wielu mniej i bardziej znanych scenarzystów wpadło wcześniej na taki pomysł. Żaden jednak nie nazywał się Richard Curtis i nie był absolutnym królem brytyjskiej słodko-gorzkiej (ale jednak bardziej słodkiej) komedii.

Jack (Himesh Patel) od wielu lat stara się bezskutecznie odnieść sukces jako muzyk. Jego piosenki nigdy jednak nie porwały nikogo, może prócz przyjaciółki-agentki Ellie (Lily James). Gdy pewnego dnia Jack postanawia dać sobie spokój z artystycznymi marzeniami, ulega wypadkowi samochodowemu. W tej samej chwili na całej planecie dochodzi do niewytłumaczalnego zdarzenia, wskutek którego znikają niektóre elementy naszej popkultury. Wśród nich jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki, którego kompozycje zna tylko jeden umiarkowanie utalentowany muzycznie magazynier z Suffolk.

Cinema Express

Generalnie celem „Yesterday” jest opowiedzenie ciepłej historii z miłą muzyką. Widać zdecydowanie rękę Curtisa, w dość schematycznej konstrukcji przemycającego jakiś podprogowy przekaz, który każe co rusz delikatnie się uśmiechnąć. Daleko tu zarazem do bezpretensjonalności liczącego sobie już dekadę „Radia na fali” – rozmiar grupy docelowej wymagał grzeczniejszego humoru i mniej dyskusyjniej moralnie fabuły. Choć słuchając najlepszych hitów The Beatles ciężko się bawić źle, Danny Boyle w swojej opowieści nie umieszcza wiele więcej. Ślizga się po powierzchni stawiając pytania o destrukcyjną rolę sukcesu oraz posługując się boleśnie prostymi kliszami. Dodatkowo wiele postaci traktuje pretekstowo, co zwykle nie zdarzało się w historiach sygnowanych przez Curtisa. Ciekawy wątek legitymizacji twórczości Czwórki z Liverpoolu poprzez poznanie ich przeżyć również potraktowany jest po macoszemu i dostaje za zadanie raczej dostarczyć mały moment kulminacyjny, niż pogłębić postać i zniuansować fabułę.

Debiutujący na srebrnym ekranie Himesh Patel również prezentuje się najwyżej średnio. Jego bohater jest właściwie jedynie składową piosenek i dialogów, które podsuwa mu scenariusz. Lepiej wypada Lily James, choć również otrzymuje kreację napisaną bardziej w standardzie produkcji telewizyjnej, przez co końcowy efekt relacji tej dwójki jest nieco ‚netfliksowy’. W znaczeniu filmowym, nie serialowym. To i tak jednak niewiele przy Edzie Sheeranie, którego pierwsze większe podejście do aktorstwa powinno być ostatnim, przynajmniej dopóki nie przejdzie solidnego przygotowania warsztatowego. Ciekawe, jak w jego roli sprawdziłby się Chris Martin z Coldplay – to jemu początkowo zaprezentowano jedną z większych ról.

Jonathan Prime/Universal

Po trosze grubo ciosana satyra na przemysł rozrywkowy, a z drugiej strony niezbyt przekonująca historia narodzin gwiazdy, wzbogacona o piosenki The Beatles. Od pierwszych minut nie mamy wątpliwości, co przygotował dla nas duet Boyle-Curtis, pytaniem pozostaje tylko, czy uda im się nas kupić. W przeciwieństwie do „Across the Universe”, „Yesterday” nie wykorzystuje muzyki zespołu do opowiedzenia własnej historii, a używa jej raczej zamiast filmu, by kupić nas nostalgicznym podśpiewywaniem i kołysaniem się w rytm All You Need is Love. Ciekawy premise w kompetentnych rękach kiełkuje w poprawną komedię, pozostawiającą zarazem dojmujące uczucie niedosytu. Trochę jakbyśmy mieli przekonać się na własnej skórze, że Bitelsi to nie tylko znane piosenki i ikoniczne okładki, a niepodrabialna Czwórka, który przydarzyła się w konkretnym miejscu i czasie. I że żadna próba jej odtworzenia nie może się równać z oryginałem.

Ocena: 3/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.