Choć tegoroczną edycję festiwalu nad Lazurowym Wybrzeżem można uznać za nieco słabszą niż kilka poprzednich, to ciągle oferowała ona wiele tytułów wartych uwagi, również takich, które zapewne zobaczymy niedługo w polskich kinach.
Złota Palma powędrowała do Rubena Ostlunda i Triangle of Sadness, czyli przezabawnej, lecz niespełnionej satyry uderzającej w wyższe klasy społeczne. To po The Square już drugie takie wyróżnienie szwedzkiego twórcy, wydaje się jednak, że tym razem nieco na wyrost. Jury pod przewodnictwem Vincenta Lindona nagrodziło też dzieła Claire Denis, Lucasa Dhonta (Grand Prix) czy naszego Jerzego Skolimowskiego (Jury Prize), doceniając aż 10 z 21 konkursowych filmów.
I choć z częścią tych wyborów się zgadzam, uważam jednak również, że pominięta kilka znacznie lepszych dzieł. Oto moje TOP10 festiwalu, w którym łączę filmy z konkursu głównego z tymi z sekcji pobocznych.
Najpierw jednak kilka wyróżnień:
Showing Up, reż. Kelly Reichardt / Stars at Noon, reż. Claire Denis
Kieruję te wyróżnienia do dwóch wielkich autorek światowego kina, które w Cannes pokazały może nie swoje najlepsze filmy, ale ciągle, utwory warte uwagi. W Showing Up Kelly Reichardt kreuje zabawny portret współczesnej artystki, który jest być może najbardziej autobiograficzny ze wszystkich dotychczasowych dzieł Amerykanki. Z kolei Denis po raz kolejny dzieli publiczności romansem polegającym głównie na klimacie i ogólnym vibie aniżeli fabule, oraz wyśmienitej Margaret Qualley w roli głównej.
Aftersun, reż. Charlotte Wells
Za fantastyczny debiut reżyserski, jakim niewątpliwie jest Aftersun. Ten wyprodukowany przez Barry’ego Jenkinsa film opowiada o relacji ojca (Paul Mescal) z córką (Frankie Corio) i próbie zrozumienia siebie nawzajem podczas pobytu na letnich wakacjach. Formalnie odważny i zróżnicowany, głęboko symboliczny utwór z pewnością będzie jednym z ulubieńców krytyków w podsumowaniach na koniec roku.
A poniżej TOP10:
- Metronom, reż. Alexandru Belc
Przedstawiciele nowego nurtu kina rumuńskiego przyzwyczaili już widzów do tego, że niemal nigdy nie zawodzą. Oprócz bardziej znanych twórców jak Mungiu, w Cannes w tym roku zachwycił mniej rozpoznawalny Alexandru Belc. W Metronom – historii o młodzieńczym buncie i miłości w czasach komunizmu, Belc zaimponował powściągliwością w opowiadaniu. Zrealizował wyśmienity portret pokolenia, które nigdy nie zaznało wolności podczas swoich młodzieńczych lat.
- R.M.N, reż. Cristian Mungiu
Nie zawiódł też wspomniany wcześniej Cristian Mungiu. Bo choć po raz pierwszy w jego karierze wyjechał z festiwalu w Cannes bez żadnej nagrody, to przynajmniej ten autor nie ma wątpliwości, że R.M.N należy do jego największych osiągnięć. To trzymający w napięciu thriller społeczny, gdzie rumuński autor mówi o szerzącej się w Europie ksenofobii. Warto choćby dla niezwykle intensywnej, blisko 20-minutowej scenie w ratuszu miejskim nakręconej w jednym ujęciu.
- Fogo-Fatuo, reż. Joao Pedro Rodrigues
Jeden z najoryginalniejszych filmów tegorocznego festiwalu. To transgresywne dzieło Portugalczyka trwa zaledwie 66 minut, a zawiera liczbę pomysłów, którymi mógłby rozdzielić kilka dzieł. W tym szalonym musicalu dominuje kamp, queerowość, pożądanie i być może rekordowa liczba ujęć męskich organów. Zabawa gwarantowana.
- Pacifiction, reż. Albert Serra
Innym nieszablonowym dziełem był nowy utwór Alberta Serry. Sądząc po liczbie wyjść z seansu podczas premiery, okazał się on niemałym szokiem dla canneńskiej publiczności. Pacifiction to trwająca blisko 3 godziny opowieść o kolonializmie, która swoją atmosferą snu i tajemniczością mocno przypomina filmy Apichatponga Weerasethakula. To na pewno test dla wytrwałych, osób lubujących się w slow cinema. Jednak nawet Ci, których narracja Serry nie porwie, docenią audiowizualny kunszt Hiszpana – wykorzystującego egzotyczne lokacje do maksimum.
- Armageddon Time, reż. James Gray
James Gray we Francji lubiany jest być może bardziej niż w Stanach Zjednoczonych – głównie za swój powściągliwy i introspekcyjny styl opowiadania historii oraz kierowanie aktorów. Te cechy również można przypisać jego najnowszemu dziele – Armageddon Time, gdzie Amerykanin w typowo dla siebie niskich tonach opowiada autobiograficzną historię o dorastaniu i edukacji w Queens na tle rasizmu za czasów rządów Reagana w latach 80. Na szczególną uwagę zasługuje obsada – wyborni w rolach Anne Hathaway, Anthony Hopkins i Jeremy Strong.
- Close, reż. Lucas Dhont
Mimo trudnych tematów, które porusza film Dhonta, nazwałbym go największym crowdpleaserem festiwalu. Sądzę bowiem, że wszystkich utworów konkursu głównego to właśnie Close zostanie z widzami na dłużej i być może powalczy pod koniec roku o Oscara. Dhont obrazuje chłopięcą przyjaźń (albo i coś więcej niż przyjaźń) z niebywałą szczerością i autentycznością, na co składają się również wybitne role Edena Dambrine’a i Gustava da Waele’a. Dawno nie widziałem w kinie takiej chemii pomiędzy dziecięcymi aktorami. Jeśli dodamy do tego muzykę i zdjęcia, film – głównie przez pierwszą połowę – jawi się jako małe arcydzieło.
- L’envol, reż. Pietro Marcello
Pietro Marcello po raz kolejny osadza swoje dzieło w przeszłości – tym razem opowiada historię rodziny z prowincji starającej ułożyć sobie życie po I Wojnie Światowej. Jeśli L’envol brakuje głębii fabularnej, którą miał poprzedni utwór Włocha – Martin Eden, tak Marcello po raz kolejny po mistrzowsku dopracowuje kwestię techniczną swojego dzieła. Kręcony na taśmie 16mm i przy użyciu naturalnego oświetlenia L’envol przenosi widza na początek XX wieku i zatapia w tamtejszych realiach. A jeśli dodamy do tego nutkę realizmu magicznego, który proponuje Marcello, dostaniemy dzieło tak bardzo uwodzące klimatem, że można wybaczyć mu pewne fabularne skróty.
- Tori et Lokita, reż. Jean-Pierre & Luc Dardenene
Nie oszukujmy się, Tori et Lokita nie należy do najsubtelniejszych dzieł w karierze braci Dardenne. Z pewnością trzeba uznać go za najbardziej agresywną i bezpośrednią rzecz jaką mistrzowie kina społecznego do tej pory zrealizowali. To utwór w których Belgowie bez ogródek ukazują realia życia emigrantów w Europie. Wydaje się, że twórcy dzięki swojemu kunsztowi zdołali powstrzymać się krok od misery porn. Po nieco słabszych ostatnich obrazach społecznego realizmu, bracia Dardenne wrócili do wielkiej formy, bo Tori et Lokita to pod każdym względem ich najbardziej kompletny film od czasu Dwóch dni i jednej nocy.
- One Fine Morning, reż. Mia Hansen-Love
Któż inny jak nie Mia Hansen-Love mógłby zobrazować kilka chwil z życia kobiety z jednej strony godzącej się z utratą ojca, a z drugiej próbującej ułożyć sobie życie miłosne na nowo, z taką lekkością i powściągliwością? W rękach mniej sprawnego twórcy film mógłby być nie do zniesienia i pełny melodramatycznych tonów. Francuzka do takich autorów jednak nie należy i po raz kolejny udowodniła, że nikt nie portretuje kobiet poszukujących nowych ścieżek w życiu tak pięknie i tak czule jak ona.
- Decision to Leave, reż. Park Chan-Wook
Słynący z przewrotnych, często brutalnych filmów, Park Chan-Wook tym razem kręci uwodzicielski atmosferą i pięknymi zdjęciami neo-noirowy romans. Fani reżysera nadal dostaną liczne fabularne twisty i trochę przemocy, ale ostatecznie mogą być nieco rozczarowani prostotą dzieła. Dla mnie był to jednak magiczny seans od początku do końca.