Choć „Narodziny gwiazdy” udało mi się obejrzeć już miesiąc temu podczas tegorocznego American Film Festival we Wrocławiu, dopiero teraz postanowiłem podzielić się nieco głębszymi przemyśleniami na jego temat. Za kilka dni debiut reżyserski, z dużym opóźnieniem w porównaniu do innych krajów, trafi do polskich kin. W ciągu ostatnich kilku tygodni dużo myślałem o tym filmie, zdążyłem odsłuchać kilkukrotnie (i robię to własnie po raz kolejny) – i chyba jeszcze bardziej polubić oraz docenić – jego ścieżkę dźwiękową, a także w końcu poukładać emocje, które we mnie wywołał.

Od kiedy dowiedziałem się, że Bradley Cooper zaprosił do swojego reżyserskiego debiutu Lady Gagę, moje zainteresowanie tym projektem wzrosło do tego stopnia, że umieściłem go w czołówce tegorocznych premier, na które najbardziej czekam. Od pierwszego dnia jestem ogromnym fanem wokalnego talentu oraz twórczości artystycznej Gagi. Byłem zatem ciekaw, jak zaprezentuje się w swojej pierwszej dużej roli w filmie fabularnym. Bardzo ucieszyły mnie pierwsze głosy o wspaniałości tej produkcji, które padały z ust Seana Penna czy Roberta DeNiro, którzy widzieli jej roboczą wersję. Ekscytację podkręcił jeszcze bardziej zwiastun, a później także pierwsze recenzje, które pojawiły po światowej premierze „Narodzin gwiazdy” na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Byłem także ciekaw, co Cooperowi uda się wykrzesać z tej historii, bo mimo że nie widziałem poprzednich trzech filmów, które brały ją na tapet, znany był mi jej zarys.

Warner Bros.

To w zasadzie prosta historia. On, z problemami, trafia na Nią i odkrywa ogromny talent, który w Niej tkwi i może uczynić z Niej gwiazdę. Znajduje w niej także to coś, co może go uszczęśliwić i uratować. Przepis na sławę i szczęście, a także miłość, jest jednak dużo bardziej skomplikowany. Cooper aktualizuje więc tę zakurzoną fabułę i przekuwa ją w nowoczesny (melo)dramat muzyczny osadzony w realiach współczesnego show-biznesu.

Jednak zdecydowanie najlepszym, najbardziej emocjonującym elementem „Narodzin gwiazdy” jest budowana w pierwszych kilkudziesięciu minutach w rytmach rockowych brzmień oraz ballad relacja między Jacksonem i Ally, którzy całkiem przypadkiem trafiają na siebie w barze prowadzonym przez drag queens. Dziewczyna wyśpiewuje właśnie, ku zachwytowi zgromadzonej publiczności oraz przede wszystkim zafascynowanemu od pierwszego wejrzenia Jacksona, La Vie En Rose Edith Piaf. Jednak to, co przede wszystkim przemawia o wspaniałości rodzącej się na ekranie więzi, jest niesamowita chemia między Lady Gagą a Bradleyem Cooperem uchwycona w intymnych zbliżeniach na twarze postaci czy później także wspólnych występach.

Obserwowanie rodzącej się relacji dwóch osób, pomiędzy którymi siła przyciągania jest tak prawdziwa i namacalna, że trudno oderwać od nich wzrok, jest niesamowitym przeżyciem, szczególnie wtedy, gdy w grę wchodzi kipiąca pasją muzyka: czy to kawałek „Shallow”, który najprawdopodobniej zostanie nagrodzony Oscarem, czy chociażby jeszcze lepsze w moim mniemaniu „Always Remember Us This Way” i „I Don’t Know What Love Is”. To właśnie wtedy oboje mają na siebie największe oddziaływanie: Ally czuje się doceniona jako kobieta i artystka oraz zyskuje pewność siebie, którą do tej pory odbierały jej kontakty z ludźmi z branży. Natomiast Jackson otrzymuje oparcie w kimś, kto szybko przestaje widzieć w nim zapijaczoną gwiazdę rocka i odkrywa szarmancką, nadającą na tych samych falach bratnią duszę.

Warner Bros.

Największym problemem „Narodzin gwiazd” jest jednak zbyt szybko wprowadzona oraz nagle przeprowadzona przemiana Ally. Gdyby krytyczny punkt, którym jest spotkanie i nawiązanie współpracy z pewnym producentem muzycznym, został przesunięty o kilkanaście minut ku końcówce, całość mogłaby być lepiej wyważona. Byłoby także więcej czasu, by nacieszyć się wspólnym koncertowaniem Jacksona i Ally, co mogłoby wzmocnić wydźwięk przemiany młodej artystki oraz wywołać większą ambiwalentność uczuć towarzyszących podczas oglądania reszty filmu.

Choć z początku Ally ma pewne trudności z przystosowaniem się do zasad maszynerii show-biznesu, szybko się w nim zatraca. Objawia się to nie tylko w zmianach w wyglądzie, ale także utworach, które wykonuje. Po emocjonujących balladach, które miały naprawdę coś do powiedzenia, zostało niewiele, przynajmniej w dotychczasowej aranżacji. Jej nowe, znacznie bardziej taneczne piosenki z pogranicza pop i R&B nie mają zbyt wiele wspólnego z jej dotychczasową twórczością, jednak mimo to są nadal solidnymi produktami muzycznymi stworzonymi pod mainstreamowych słuchaczy, które także opowiadają pewną historię, nawet wtedy, gdy Ally zastanawia się dlaczego jej facet wygląda seksownie w tych jeansach. Z jednej strony pojawia się więc problem z jednoznaczną oceną przemiany głównej bohaterki, z drugiej natomiast uderza ona swoją radykalnością i pewnymi brakami w jej psychologicznej wiarygodności.

Tymczasem Jackson milcząco obserwuje „obróbkę” swojej ukochanej, topiąc zmartwienia w kolejnych drinkach. I choć mogłoby się wydawać, że to właśnie alkohol może zadziałać jako podpałka dla konfliktu, to w drugiej połowie brakuje niemalże całkowicie jakichkolwiek eskalacji między nim a Ally. Bohaterowie zaczynają iść własnymi ścieżkami, spędzają coraz mniej czasu ze sobą. Cooper jako scenarzysta i reżyser nie zastąpił emocji z pierwszej część filmu wynikających z obserwowania rodzącej się relacji czymś, co mogłoby utkwić w pamięci. Być może dlatego też właśnie najsłabiej przypominam sobie sceny z drugiej połowy „Narodzin gwiazd”, w której to często po prostu obserwujemy drogę na szczyt Ally oraz zmagania Jacksona ze swoimi demonami. A to, choć będąc być może świadomą decyzją artystyczną Coopera, która miała odwzorować rozpad ich relacji, pozbawione jest głębszych emocji czy przemyśleń o mrocznych stronach show-biznesu i walki z nałogiem czy skomplikowanych i zniuansowanych relacjach damsko-męskich.

Warner Bros.

Lady Gaga jest najlepsza w tych momentach z początku filmu, w których Ally jest w największym stopniu sobą i najmniej przypomina ją jako artystkę – czy to wizualnie, czy pod względem muzycznym. Natomiast Bradley Cooper pokazuje nie tylko po raz pierwszy swój wokalny talent, ale udowadnia szeroki zakres zdolności aktorskich i oddania się roli, nawet jeżeli postać, którą gra, pozbawiona jest momentami potrzebnej głębi. Dużym atutem jest także Sam Elliott, który, choć w bardzo ograniczonej pod względem czasu ekranowego kreacji, jest współodpowiedzialny za dwa z najbardziej emocjonujących momentów filmu.

Od strony realizatorskiej „Narodziny gwiazdy” nie mogłyby być dużo lepsze. Wspomniane już wcześniej intymne zdjęcia Matthew Libatique’a są współodpowiedzialne za wylewającą się z ekranu chemię między głównymi bohaterami, natomiast ujęcia z występów transportują feel ze sceny na salę kinową. To drugie to także zasługa niesamowitego udźwiękowienia oraz decyzji o śpiewaniu na żywo, co wzmacnia naturalizm występów i rzeczywistości, w której rozgrywa się ten film. Debiut reżyserski Bradleya Coopera nie jest niestety idealny. Pierwsza godzina „Narodzin gwiazdy” to najwspanialsza rzecz, jaką udało mi się zobaczyć podczas tegorocznego American Film Festival. Natomiast pozostała część filmu, wraz ze zbyt nagłą i przez to psychologicznie mało wiarygodną przemianą głównej bohaterki, traci sporo na filmowej magii, której nie odzyskuje już do samego końca.

Ocena: 4/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.