Jak chyba każdemu, raz na jakiś czas zdarza mi się obejrzeć film, który jest w pewien sposób angażujący intelektualnie. Najczęściej jest to przedstawiciel kina tego nieco skromniejszego, rzadziej rozbuchane produkcje hollywoodzkie, których twórcy mimo wszystko stawiają dużo częściej na eskapizm – „kolorową” akcję i przygodę, która pozwala na chwilę wyrwać się z rzeczywistości. Odnoszącym obecnie największe sukcesy w łączeniu obu materii – intelektualnego wyzwania oraz eskapizmu (pewnie także jeszcze wielu innych elementów) jest bodajże Christopher Nolan. I choć jego najnowszy film skłonił mnie do refleksji, to jednak nie tych, które twórca przypuszczalnie zamierzał swoim dziełem wywołać.
Tenet skłoniło mnie do zadania sobie samemu – po raz kolejny zresztą – pytań o to, w jaki sposób odbieram filmy i myślę o nich po seansie: czy tylko kompletne zrozumienie fabuły daje mi przyzwolenie na jego ocenę na mojej własnej skali ocen filmów; czy to, że nie udało mi się ogarnąć intelektem skomplikowanej fabuły oznacza, że jestem niewystarczająco wykształcony czy inteligentny/ten film nie został stworzony dla mnie/nie jestem w stanie w pełni docenić jego wartości (niepotrzebne skreślić); oraz wreszcie, czy reżyser, scenarzysta, ktokolwiek inny zaangażowany w proces twórczy, działa z myślą o widzu, czy może przedkłada swoje własne ambicje i realizację potrzeb nad widownię.
Odpowiedzi na te i inne pytania są zapewne niejednoznaczne i złożone, podobnie jak fabuła Tenet. Jej ogólny zarys prezentuje się mniej więcej tak: Protagonista (John David Washington), agent CIA, po nieudanej akcji na Ukrainie, pomyślnie, choć przypadkowo, „zdaje test”, dający mu szansę na nowe życie „w zaświatach” i wzięcie udziału w misji, której celem jest ocalenie świata przed zagładą. Nowa broń, która pozostawia po sobie ślady w postaci „odwróconych przedmiotów”, wskazuje na zaangażowanie sił z przyszłości, z którymi najwyraźniej powiązany jest rosyjski oligarcha Andrei Sator (Kenneth Branagh).
Trudno zdradzić więcej bez serwowania spoilerów, szczególnie, że w zwiastunach także nie przekazano więcej tropów fabularnych. Co można zdradzić: Tenet miejscami sprawia wrażenie kolejnej przygody Jamesa Bonda – tej której Nolan nigdy nie nakręcił, choć podobno chciał. Reżyser stworzył więc swojego wersję agenta 007. Akcja rozgrywa się w różnych miejscach na świecie, mamy międzynarodową intrygę szpiegowską oraz bohaterów paradujących w garniturach, nawet jeśli całość jest mocno podkręcona elementami science fiction. Jest ratujący świat główny bohater, uważający siebie za boga złoczyńca, który pragnie unicestwić ludzkość, a także znajdującą się w tarapatach kobieta à la „bond girl” (Elizabeth Debicki). Nolan odwołuje się więc w ten sposób także do naszej rzeczywistości, czy to widma wojny nuklearnej czy chociażby przemocy wobec kobiet. Niestety trudno w tym dostrzec źródło napięcia czy emocji, ponieważ przez większość czasu Tenet jest jak przeładowana materiałem lekcja fizyki.
Nolanowi, który jest tu nie tylko reżyserem, ale także scenarzystą, nie można zarzucić, że nie zgłębił zjawisk leżących u podstaw tego filmu. Biorąc na tapet kolejny aspekt czasu pokazuje, jak bardzo zafascynowany jest tym tematem i jak bardzo chce podzielić się swoją wiedzą i fascynacją z innymi. W przypadku Tenet nie odnosi on jednak sukcesu ani jako nauczyciel fizyki, ani – o dziwo, mimo ogromnego doświadczenia – jako filmowiec. To, że jego ambicje i bezkompromisowe przeniesienie na ekran swojej wizji miały negatywny wpływ na sposób opowiadania historii było już widoczne w The Dark Knight Rises czy nawet Interstellar. W Tenet przejawia się to nawet w scenach dialogowych, które są zmontowane tak, jakby robiono wszystko, żeby zmieścić cały materiał w dwuipółgodzinnym filmie oraz nie marnować ani jednej sekundy. Przeskoków z jednej sceny do następnej, często w zupełnie innej lokalizacji i z innymi bohaterami, jest tu cała masa, podobnie zresztą jak ekspozycji – w dialogach oraz towarzyszących im obrazkach.
Choć wszystko to wpływa na całkiem niezłe tempo całości i w efekcie końcowym nie odczuwa się metrażu filmu, to równocześnie wysysane jest z niego powietrze, odbierana jest chwila na wzięcie oddechu i przetworzenie w danej chwili oraz kontekście fabuły przekazywanych informacji, często skomplikowanych, dotyczących zjawisk fizycznych. O zgubienie wątku nie było trudno, a gdy się to stało, zainteresowanie tym, kim są postaci, co robią, jaki jest cel ich działania, uleciało bezpowrotnie. Jednocześnie Tenet zaczął stawać się frustrującym i pozbawionym emocji spektaklem gadających głów oraz lepiej i gorzej zainscenizowanych scen akcji, który ostatecznie utonął w chaosie finalnego aktu.
Wydaje się, że Warner Bros. ufa Nolanowi bezgranicznie. I choć mogłoby się wydawać, że Tenet w tej kwestii niczego nie zmieni, jako że zbiera na ogół pozytywne recenzje, a nawet w przypadku box office’owego rozczarowania i odnotowania strat względem kosztów produkcji i marketingu w dystrybucji kinowej winę będzie można przypisać pandemii koronawirusa, to jednak ciekawe będzie obserwowanie recepcji najnowszego dzieła brytyjskiego filmowca przez mainstreamową widownię – tę widownię, którą sam twórca słowami jednej z bohaterek swojego filmu jakoby prosi, żeby nie próbowała zrozumieć tego, czym jest Tenet, ale żeby to poczuła. Szkoda jednak, że Nolan nie zostawił w nim wiele tego, co naprawdę można byłoby poczuć.