Wyłonił się znikąd. Kina zaliczył niejako z oscarowego obowiązku. Nie zahaczył Złotych Globów, bo to impreza zamknięta przed nieanglojęzycznymi dziełami. Świat podbija za pośrednictwem Netfliksa, w którym wielu widzi śmiertelne zagrożenie dla kin (ja je widzę jednak bardziej w fuzji Disneya i 20th Century Fox). Przeszedł już do historii, a ma dużą szansę na trwałe się w niej zapisać. Tak wielką, że została pierwszym filmem dystrybuowanym niemal jedynie poza kinami, który na BOZG dorobi się recenzji. „Roma” Alfonso Cuaróna to film na wielu płaszczyznach – łącznie z ostatnią omówioną wart zapamiętania przez Wikipedię. Czy jednak jest również filmem, który pozostanie na dłużej w pamięci widzów?
Zwykle w tym miejscu piszę o fabule. Ale tym razem jest inaczej. Punktem wyjścia do opowiadania o „Romie” musi być osoba reżysera. Cuarón wziął na siebie najwięcej filmowych funkcji od czasu pewnego słynnego Tommy’ego, na szczęście z dużo lepszym skutkiem. Jest nie tylko reżyserem, producentem, autorem scenariusza i montażystą, ale nawet autorem zdjęć w zastępstwie Emmanuela Lubezkiego. I jakbym nie doszukiwał się niedoróbek, nie zawodzi w żadnej z wielu ról, które dla siebie znalazł, w niektórych ocierając się o arcydzieło.
W gruncie rzeczy ten film musi być niezwykły, jeśli o tak prostej historii rozmawia od kilkunastu tygodni cały filmowy świat. Na pierwszym planie jest Cleo (Yalitza Aparicio), zatrudniona jako pomoc domowa bogatej pary w szykownej dzielnicy Ciudad de Mexico. Gdy główna bohaterka zachodzi w niespodziewaną ciążę, a jej pracodawczyni Sofia (Marina de Tavira) zmaga się z rodzinnym kryzysem, między nimi dwiema nawiązuje się głębsza relacja. Oczywiście ponadto w tle mamy obraz buzującego miasta, a historia jest jedynie pretekstem do ukazania niesamowitych osobowości postaci żyjących w dwóch, nieustannie przenikających się światach.
Przyznam szczerze, że nie jest to film najłatwiejszy. Można poświęcić akapity i całe teksty technicznej maestrii Cuarona, nie sposób jednak pominąć jednego kluczowego faktu. W jednym z najistotniejszych dzieł swojego życia reżyser dokładnie wie, o kim chce opowiadać, nie do końca jednak potrafi znaleźć historię, którą przedstawi widzowi. Potrzebujemy wiele czasu, by poznając postać i stając się elementem opowieści móc naprawdę wejść w jej dramaturgię. Cóż, zapewne jestem po prostu dzisiejszym widzem, który zbyt szybko oczekuje zawiązania akcji oraz spójnej i prostej konstrukcji. Bez cienia ironii pytałem siebie – czy akademickie podejście a’la Lew Hunter do scenariusza odbiera mi umiejętność przeżywania historii o takiej kompozycji.
Rozumiem wszystkie momenty, uczucia i emocje, które miały mnie poruszać. Tak bardzo wiem, kiedy powinienem być pod wrażeniem historii, że właściwie nie jestem w stanie do końca się w nią zaangażować. Nic tu oczywiście nie jest pozostawione przypadkowi – celem jest scharakteryzowanie nieszablonowej relacji dwóch kobiet, ujętej w kontekście problemu nieobecnych mężczyzn. Ci są tu przede wszystkim nieobecni – idą prostymi drogami, unikają odpowiedzialności, a najsilniej widoczni są tam, gdzie dochodzi do rozlewu krwi.
„Roma” to jednak niewątpliwie arcydzieło. Zdjęcia Cuaróna to niesamowity pokaz kunsztu – nieoczekiwany, bo Meksykanin nie występował w tej roli od niemal trzech dekad. Czarno-białe ujęcia świetnie wykorzystują prezentują się jasnych wnętrzach i zalanych słońcem miejskich ulicach, przy czym zdecydowanie największe wrażenie zrobiły na mnie końcowe plenery na plaży – absolutnie niesamowita eksplozja emocji, która w dużej mierze jest właśnie zasługą operatorskich zadań reżysera. Każda scena jest jednak sekwencją wspaniałych ujęć, a z każdego biją emocje i charakter, których nieco brakowało mi w fabule. W ten sposób „Roma” staje się rzadkim przykładem produkcji, w której forma nie tylko nie zastępuje treści, a istnieje obok niej, stając się autonomiczną formą fabularnego przekazu.
Nie zamierzam dyskutować z tym, że „Roma” jest dziełem kompletnym. Cuaron czerpiąc garściami z własnego życiorysu przedstawia wspaniały portret nowoczesnej kobiecości i społecznego dojrzewania pięknego w swej różnorodności narodu. I nawet jeśli czyni to nierzadko za pomocą treści, które nie trafiają w mój gust, nie mogę nie docenić ogromu serca, jaki został włożony w to, by uczynić „Romę” tym czym jest – emocjonalną historią opartą na wspaniale napisanych i zagranych postaciach, obdarzoną całą duszą, jaką mógł przekazać jej jeden z najbardziej wrażliwych twórców współczesnego kina.
Ocena: 5/6