Nierzadko mówi się, że jakiś twórca przeszedł „ciekawą drogę”. Mamy wtedy na myśli widoczną ewolucję stylu – wynika ona z rozwoju, odnajdowania nowych inspiracji, czy też radykalnej zmiany gatunku. Wciąż jednak nie mogę pojąć, co stało się kilka lat temu z Adamem McKayem. Przez dekadę był etatowym reżyserem komedii z Willem Ferrellem (wciąż z resztą takowe produkuje). Ich jakość można oceniać różnie, z pewnością jednak nie były to zwykle obrazy warte głębszych analiz. Ot, taśmowa komedia, produkt rozrywkowy jakich wiele. Aż całkiem niedawno z niespełna 50-letnim reżyserem stało się coś niespodziewanego. McKay napisał oraz wyreżyserował film jednocześnie analityczny, skomplikowany, przemyślany i pełen humoru. Była to produkcja, która w niczym nie przypominała jego wcześniejszych dokonań, a jej wartość artystyczna i merytoryczna była niepodważalna. Chodzi oczywiście o „Big Short”, jednego z moich ulubieńców na przestrzeni ostatnich lat, a ten dość długi wstęp nie jest przypadkowy, bo bez nagrodzonej przed trzema laty oscarem krótkiej historii kryzysu nie byłoby „Vice”.
Biografia Dicka Cheney’a, wiceprezydenta za kadencji George’a W. Busha to temat nieco niewdzięczny. Był to prawdopodobnie jeden z najbardziej wpływowych „drugich” w historii USA, co wynikało z umiejętnego wypełniania miejsc, które odpuszczał prezydent. Dodatkowo Cheney nie bał się sięgać po władzę i od początku kadencji akumulował coraz więcej możliwości w swoich rękach. Dlaczego zatem dopiero dziesięć lat po jego odejściu hollywoodzka machina sięgnęła po tę postać, choć znana jest z tego, że biografie przerabia na fabuły zwykle szybko i sprawnie?
To pochodna cechy, która przyczyniła się do zdobycia przez Cheneya tak dużej władzy – przekonanie do podejmowania radykalnych działań na drugim planie oraz dbanie o udostępnianie opinii publicznej absolutnego minimum informacji. Sami twórcy co jakiś czas przypominają nam, że oprócz faktów posługują się spekulacjami, bo po działalności bohatera często zachowało się niewiele śladów. Co z resztą kilka razy udaje się ograć w fantastyczny sposób na modłę komedii (scena szekspirowska!). Tak napisany Cheney wypada świetnie w interpretacji Christiana Bale’a. Otyły, dyszący i chrząkający, nie traci błysku w oku i w każdej scenie, pomimo niepozornej aparycji, manifestuje przebiegłość oraz inteligencję.
Wiele wartości „Vice” wynika zresztą bezpośrednio z udanego castingu. Charakterystyczny Steve Carell poprawnie wciela się w Donalda Rumsfelda, a Amy Adams bez zarzutu wywiązuje się z zadania sportretowania silnej kobiety, jaką niewątpliwie była Lynne Cheney. Szkoda tylko, że scenariusz nie przewidywał dla niej ciekawszych fragmentów w drugiej połowie filmu. Moim absolutnym faworytem, prócz oczywiście tytułowego bohatera, jest Sam Rockwell w roli prezydenta Busha juniora. Bardzo udanie ucharakteryzowany, odrabia pracę domową i świetnie odwzorowuje charakterystyczną mimikę oraz gesty 43. prezydenta. I o ile przedstawiona tu naiwność i niefrasobliwość zakrawają na obśmiewanie, Rockwell czyni z Busha człowieka ujmującego i – przy całej prostolinijności – stosunkowo sympatycznego.
A więc po co to odwołanie do „Big Short”? Każdemu, kto widział poprzedni film McKaya, z pewnością zapadł w pamięć specyficzny sposób narracji. Bardzo istotna funkcja narratora, wkomponowane w fabułę wyjaśnienia i komentarze, nietypowy humor i absolutnie otwarte przedstawianie tez – to znaki rozpoznawcze oscarowego scenariusza sprzed trzech lat, które ponownie odnajdujemy w „Vice”. Rzadziej wprawdzie naruszana jest czwarta ściana, ale też zamiast wielu historii o wspólnym mianowniku dostajemy teatr jednego aktora. Wszystko to, co wyszło poprzednim razem, powraca i tutaj, choć w mniejszym natężeniu i robiąc już mniejsze wrażenie. Tak jak Oliver Stone jest w oczywisty twórcą politycznie zaangażowanym, tak i McKay nie ukrywa swoich sympatii i antypatii. Zamiast jednak ex cathedra wygłaszać epitafium liberalnej demokracji, z uśmieszkiem pobłażania opowiada nam słodko-gorzką historię jak anegdotę przy piwie. To kino polityczne dość wysokich lotów, skrojone jednak pod prawdziwie masowego widza.
I o ile wiele rzeczy w „Vice” gra, to efekt końcowy jest półkę niżej niż „Big Short”. Biorąc się za dużo łatwiejszy do przedstawienia materiał, McKay wykazuje się znacznie mniejszą kreatywnością i mając na uwadze konstrukcję scenariusza, idzie w stronę dość standardowej biografii. Niestety przez to początek sączy się raczej leniwie i dopiero około 1/3 całość nabiera tempa. Dodatkowo pozostaje kwestia treści – jako człowiek nie jest zobowiązany do analizowania Cheneya obiektywnie. Z drugiej jednak strony, jest tu przede wszystkim twórcą, wobec czego należy mu postawić zarzut, że jego Cheney bywa jednowymiarowy. Szybko staje się żądnym władzy i pieniędzy oportunistą o przyziemnych motywacjach, gotowym knuć, zdradzać i manipulować bez większych idei.
Przypomina więc „Vice” nieco to, o czym opowiada. Stara się potraktować skomplikowaną materię polityczną uproszczeniami i wtłoczyć ją w ramy łatwo zrozumiałe dla masowego widza. Tak jak wszyscy staliśmy się widzami politycznego teatru, którzy zamiast uczestniczyć w życiu publicznym, głosują i popierają swoich ulubieńców nie bacząc na fakty, tak spojrzymy na Dicka Cheneya. Na całe szczęście, nowy film McKaya to bardzo dobre kino rozrywkowe, równoważące mocny przekaz niebanalnym humorem. Obejrzymy ciekawą historię przedstawioną w pomysłowy, choć już nie tak innowacyjny sposób. Większość otrzyma opowieść zgodną z własną wizją lub jej przeciwstawioną. Wszystko to na dobrym poziomie, choć bez odwagi, by zrobić krok dalej.
Ocena: 4.5/6