Bezbarwne postacie, przewidywalna fabuła, akcja pchana na siłę oraz motywy widziane dziesiątki razy. Tak można by opisać w skrócie przebieg Zabójczych maszyn, które zawiodły mimo tak świetnego punktu odniesienia, jakim jest książka i genialnego scenarzysty, jakim z pewnością jest Peter Jackson. Po całkiem niezłych zwiastunach dostajemy kiepski wytwór sci-fi, który nie dość, że nie ekscytuję, to ma sporo niedociągnięć.

Seans rozpoczynamy od krótkiego wprowadzenia nas w świat Zabójczych maszyn. Ogromny, postapokaliptyczny świat, a raczej pustkowie, po którym od do czasu podróżują mobilne, spektakularne miasta. Jedne mniejsze, drugie większe, jednak wszystkie żyją w zgodzie. Pokój jest jednak pozorny, gdyż zasobów po wojnie jest coraz mniej, więc większe miasta muszą wchłonąć mniejsze. Darwinizm par excellence. A to wszystko stało się w ciągu 60-minutowej wojny, podczas której dzięki śmiertelnej broni – Meduzie – świat pogrążył się w chaosie.

Mimo że uniwersum wydaję się bardzo ciekawe i chętnie byśmy przyjrzeli się wszelkim aspektom życia zamieszkujących go ludzi lub dogłębniej poznali mechaniki miast, to dostajemy marną sztampę. Schematyczne postaci, takie jak zwyczajnie żądny władzy i nadto ambitny Thaddeus Valentine (Hugo Weaving), niespełniony historyk Tom Natsworthy (Robert Sheehan) oraz pełna goryczy i niezabijalna Hester Shaw (Hera Hilmar). Mamy również Anne Fang (Jihae Kim), lotniczkę i groźną przeciwniczkę kapitalistycznych miast. W scenach dialogowych wychodzi jednak na jaw banalność tej postaci oraz jej scenariuszowe niedopracowanie. W mojej pamięci zapadł tylko jeden bohater, którego wątek był dosyć ciekawy i nie tak schematyczny, jak cała reszta postaci. Jest to Shrike, morderczy robot, kolekcjoner antyków, który mimo swojej apatii i okrutnej natury, opiekował się Hester, zanim ta uciekła zemścić się na Thaddeusie. I tylko ten motyw w moim mniemaniu był warty większej uwagi, ponieważ rozwój pozostałych wątków był łatwy do przewidzenia.

Co do przewidywalności, to nie można ukryć, że film przez to wiele traci i absolutnie zanudza. Fabuła oparta jest na samych starych i oklepanych motywach: Żądny władzy villain, spodziewany i nie do końca potrzebny wątek romantyczny, kilka wyświechtanych plot twistów i brak rozwoju postaci. Przypuszczam, że na nasze nagłe zdolności jasnowidztwa względem kolejnych scen może mieć wpływ akcja filmu. A raczej jej truchło, które jest bezwładnie pchane cały czas naprzód i mimo praktycznie bezustannej akcji, zaczynamy mieć ochotę na drzemkę.

I można by się rozwodzić jeszcze długo nad niedoskonałościami filmu, ale nikt tego by nie chciał czytać. Jeśli masz nastoletniego brata, syna, kuzyna, który lubi sci-fi, to warto go zabrać chociaż ze względu na genialny world building i widowiskowe miasta. Ale poza tym jest naprawdę mało rzeczy, które mogą przyciągnąć nawet mniej wymagającego widza. Nie mówiąc już o dojrzałych sympatykach kina, którym ciężko mi byłoby polecić taki film, przynajmniej ze względu na to, że 20 zł za ponad dwie godziny tandetnego sci-fi nie jest tego warte.

OCENA: 2.5/6

One Comment on “Zabójcze maszyny – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.