Od nieugiętego kowboja, który stał się ikoną westernu, aż po nieugiętego Walta Kowalskiego z „Gran Torino. Clint Eastwood to hollywoodzki człowiek-instytucja, a przy okazji niegasnąca definicja filmowego twardziela, niezależnie od wieku. Przy okazji również jedna z niewielu osób, której w Fabryce Snów uchodzi na sucho bycie Republikaninem. Człowiek, który gości przed kamerą od niemal 65 lat, a stanął za nią już niemal pół wieku temu. Czas na podsumowania? Nie tylko, choć z pewnością „Przemytnik” to efekt pracy człowieka pełnego doświadczeń i świadomego czasu, jaki już upłynął.
Historię 90-letniego przemytnika opublikował pięć lat temu New York Times. Opowieść była tak niesamowita, że grzechem byłoby nie przerobić jej na scenariusz. Zadania tego podjął się sam autor, Sam Dolnick, wsparty przez Nicka Schenka, który z Eastwoodem współpracował przy „Gran Torino”, a ostatnio pisywał scenariusze do seriali Netfliksa („Narcos” oraz „Manhunt: Unabomber”). W filmie Earl Stone to były hodowca kwiatów, który nie radzi sobie nie tylko z narastającymi długami, ale i zmaga się z dawno zerwanymi relacjami z rodziną. W ramach odkupienia może częściowo sfinansować wesele swojej wnuczki (Taissa Farmiga). I to w zaskakująco prosty sposób – wystarczy przejechać z punktu A do punktu B – bezpiecznie, ostrożnie i bez zadawania zbędnych pytań.
Fabuła z pewnością nie jest zbyt skomplikowana. Sam główny wątek bywał z resztą silnie eksploatowany w kinie i nie tylko nie może niczym zaskoczyć, ale wręcz nie ma takich ambicji. Nowością jest całkiem spora dawka humoru, nie do końca coś, czego dotąd Eastwood dostarczał w nadmiarze. Słowne gagi mogą się podobać, choć zwykle opierają się na wykorzystaniu wieku głównego bohatera oraz wynikających z tego niedostatków – fizycznych, dotyczących obsługi niektórych urządzeń lub dobrodusznego podejścia typu „nasze/wasze pokolenie”. Pomimo całkiem sporego metrażu, scenarzyści odpuszczają sobie rozwój wątków pobocznych, choć zarówno w zarysie fabuły, jak i możliwościach postaci drugoplanowych, był spory potencjał. Niestety niewykorzystany, szczególnie w kontekście wątku śledztwa DEA oraz postaci granej przez Andy’ego Garcię.
„Przemytnik” to oczywiście teatr jednego aktora. Clint Eastwood na każdym kroku stara się manifestować, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Bardzo łatwo utożsamić go z Earlem – nadzwyczaj żywotnym staruszkiem, który nigdy nie gryzł się w język i wciąż ma jeszcze błędy do naprawienia oraz ludzi, którym chce coś udowodnić. O ile w większości elementów jest to film najwyżej poprawny, w warstwie aktorskiej Eastwood ciekawie gra ze swoim wizerunkiem i z łatwością lawiruje między wykreowaną postacią, a swoim ‚realnym’ emploi. Szkoda jedynie, że nie zostawia już za wiele miejsca dla Bradleya Coopera, czy Michaela Peny, faktycznie wypadających tu, jakby po prostu odbębniali ten film przed ciekawszymi produkcjami.
Wspomniany Cooper, ale i Garcia, po prostu któryś raz odgrywają tę samą rolę, nie mając zbyt wielu innych możliwości. Osobno trzeba jednak potraktować Dianne Wiest, której postać od samego początku wyróżnia się niewymuszoną charyzmą. Nie tylko nie niknie przy władającym uwagą widza Eastwoodzie, ale i staje się przyczyną wiarygodnej ewolucji bohatera.
Zbyt często jednak „Przemytnik” przypomina proste rzemiosło, do tego gubiące się przy podstawach. Brakuje naprawdę ciekawej intrygi, a jak na film sensacyjny za mało tu faktycznej akcji. Ogląda się go przyjemnie, przy czym dość szybko pojawiają się liczne dłużyzny. Stara się wykorzystywać swój potencjał komediowy, by sprzedać po raz kolejny dokładnie ten sam produkt. Zabrakło pomysłu na wykorzystanie bardzo ciekawego punktu wyjścia oraz scenarzystów, którzy potrafiliby stworzyć coś naprawdę świeżego. I nawet Clint Eastwood, ze swoim olbrzymim warsztatem, nie mógł tego pociągnąć tego jedynie na własnych barkach.
Ocena: 3/6