W 2012 jeszcze nikomu nie śniło się pożarcie 20th Century Fox przez Disneya. Kierowany przez Boba Igera behemot przemysłu rozrywkowego kończył właśnie trawić Marvela, dyskontując sukces pierwszego dystrybuowanego przez siebie filmu MCU – „Avengers”. Świat właśnie przekonywał się, że prawdziwych pieniędzy nie robi się już na popularnych seriach filmowych, a na tworzeniu całych wszechświatów, generujących kolejne treści na srebrne i szklane ekrany. W drugiej dekadzie XXI wieku nikt nie mógł sobie już pozwolić na marnowanie zyskownych franczyz. Zrozumiał to nawet często nieruchliwy Warner, ponownie otwierając drzwi świata Harry’ego Pottera i rozszerzając go do „Wizarding World”. Podobnie jak puste mieszkania winny na siebie zarabiać na Airbnb, a samochód zamiast zalegać w garażu jeździć dla Ubera, znoszące złote filmowe jajka kury nie mogą być trzymane w szafie. Gdy więc w 2012 roku Disney zapłacił 4.1 mld dolarów za LucasFilm, mogliśmy być pewni, że do maksimum zacznie korzystać z jego drogocennych aktywów.

O nowej sadze napisano i powiedziano już wiele, warto jednak zauważyć podstawową różnicę, między podejściem 20th Century Fox i Disneya – ilość. Kolejne epizody Starej i Nowej Trylogii dzieliły dokładnie trzy lata. Nawet przyjmując znacznie dłuższą drogę z ekranów na DVD (lub VHS) i poprzez stacje premium do ogólnodostępnej telewizji, okres ten nawet ówcześnie był dość długi. Disney w ciągu pięciu sezonów dostarczył trzy filmy będące kontynuacją sagi, wzbogacone o dwa spin-offy. Święto związane z pojawieniem się nowej części, widoczne przy premierze epizodu siódmego, stało się czymś powszednim i nie wzbudzającym tej skali wyjątkowych emocji. W każdym roku mieliśmy swoje nowe „Gwiezdne wojny”, jak nowy film Woody’ego Allena lub nową płytę Ostrego.

insider.com

Pamiętacie jeszcze krytykę, z jaką spotkała się Nowa Trylogia? W epoce wszechobecnego internetu szyderstwa z Jar-Jara brzmiały przy krytyce nowych odsłon jak delikatne docinki wąsatego wujaszka. Przy „Przebudzeniu mocy” ograniczała się ona przede wszystkim do wtórności – J.J. Abrams zagrał bezpiecznie i bez większego polotu, podkręcając jedynie zagrania fabularne oryginałów, kreując nowe odpowiedniki starych postaci oraz grając na nucie silnej nostalgii. Czyli było po prostu poprawnie – wróciliśmy do korzeni, a dopiero ósma część miała dać odpowiedź, jaka moc drzemie jeszcze w świecie z wyobrażeń George’a Lucasa. Po naprawdę niezłym „Łotrze Jeden”, wprowadzającym do  serii ciekawy klimat heist movie i sporą dawkę realistycznie skonstruowanej fabuły. Ósma część, cóż… Nie pisałem wtedy jeszcze recenzji dla BOZG, więc nie mogę zacytować siebie, pamiętam jednak dobrze atmosferę rozczarowania, która towarzyszyła mi po wyjściu z kina. Niektórzy chwalili Riana Johnsona za odwagę w poszukiwaniach, twórcze podejście do materiału źródłowego i odejście od schematu fabularnego. Cóż, ja w „Ostatnim Jedi” widziałem przede wszystkim wiele dziur logicznych, masę nachalnego merchu by Disney™ oraz zatrzymanie/zawrócenie/poplątanie kierunku rozwoju postaci względem poprzednika.

Słowem, „Gwiezdne wojny” spod ręki producentki Kathleen Kennedy same do końca nie wiedziały, czym chcą być. Strategią na dziewiątą odsłonę miało być pogodzenie (nieco wygładzonego) podejścia Johnsona oraz bezpiecznej eksploatacji Abramsa, przy podlaniu wszystkiego solidną dawką nostalgicznego sosu z dobrze znanych postaci, wyciskających łzy motywów muzycznych i bezpośrednich odniesień do wielkich poprzedników. Stąd równie majestatyczny, co w sumie tandetny tytuł „The Rise of Skywalker”, nieco koślawo przełożony jako „Skywalker. Odrodzenie”. Fala krytyki, która od pierwszych pokazów wylewała się na zwieńczenie (póki co) serii, była naturalną konsekwencją nieładu produkcyjnego oraz niemożliwych do pogodzenia wizji.

inverse.com

Od pierwszych minut „Skywaler. Odrodzenie” przypomina rollercoaster. Przy czym nie tego oczekujemy od takiego filmu – twórcy nie odrobili lekcji jasno wskazującej, że najciekawsze odsłony „Gwiezdnych wojen” to te, które wprawdzie wprowadzają nas w sam środek wydarzeń, ale w konkretnym miejscu i czasie. Pierwsze kilkanaście minut to zaś przeskoki między kolejnymi postaciami, które nawet uważnemu widzowi nie pozwalają odpowiednio wczuć się w klimat. A ten się pojawia, gdy wpadamy na dobrze znane tory kosmicznego kina przygodowego. Pomimo kilku niekoniecznie trafionych pomysłów fabularnych (łączność Kylo-Rena i Rey stanowczo zbyt często jest tu wygodnym wytrychem fabularnym), ogląda się to całkiem przyjemnie. Gdy jednak przekroczony zostaje punkt krytyczny dziur fabularnych i zaplątania niekonsekwentnego rozwoju postaci, „Odrodzenie” staje się śmieszne i męczące, a kolejne trudności piętrzące się przed bohaterami raczej żenują, zamiast angażować. Zakończenie zamiast przynieść satysfakcję, pozostawia obojętnym, bo poza oczekiwanymi od samego początku oczywistościami dostajemy nad-patos i nieco dziwaczną konkluzję głównych wątków.

Wszystkie zalety i grzechy ostatnich części rezonują tu jeszcze silniej. Niespójności i braki w logice mocno rażą w oczy. Gra aktorska to termin pasujący chyba głównie do Oscara Isaaca, bo Daisy Ridley wydaje się znacznie bardziej „robotyczna” niż C-3PO, a Adam Driver kreuje absolutne minimum, znacznie poniżej niewątpliwego talentu. Kolejne hołdy dla Carrie Fisher, Marka Hamilla i Harrisona Forda stają się swoją własną parodią i każą wypatrywać nadciągających holograficznych wcieleń Ewana McGregora, a może i podkręconego dwudziestoma latami rozwoju CGI Jar-Jara Binksa. Nawet twórczej inwencji starcza tu jedynie na kilka nowych postaci drugo- i trzecioplanowych (znaczne pomniejszenie roli znanej z „Ostatniego Jedi” Rose to pewnie pokłosie słabych wyników w Chinach) oraz jeden nowy świat, bo cała reszta to kontynuacja dobrze znanej estetyki statków i wnętrz. Nieźle wypadają efekty, co w przypadku Disneya jest standardem, poprawne – choć dalekie od poziomu prequeli – są walki na miecze świetlne.

Fakt tak silnego bazowania na przywiązaniu widzów do serii okazał się mieczem obosiecznym. Bo o ile miło czasem doświadczyć takiego mrugnięcia okiem, staje się to irytujące, gdy przybiera postać dziwacznego tiku. Epizod dziewiąty ani nie stał się odrodzeniem całej serii, ani nie przywrócił mi wiary w to, że nowym miotłom w LucasFilm chodzi o cokolwiek więcej, niż o kolejne opłaty licencyjne od producentów koszulek, kubków i płatków śniadaniowych. I zapewne w uniwersum „Gwiezdnych wojen” otrzymamy jeszcze wiele lepszych i gorszych treści, podobnie jak w przypadku wszystkich innych serii. Ale tu chyba leży właśnie problem. Nawet nieprzepadający za „Mrocznym widmem”, nieceniący „Wojen klonów”, niezaczytujący się książkami i komiksami z Expanded Universe, traktowaliśmy „Gwiezdne wojny” jako coś na specjalnych prawach. Dla wielu pierwszy taki fantastyczny świat, w którym mogli się zakochać. Sam obejrzałem Starą Trylogię i ustawiłem na półce pierwsze figurki Hana i Luke’a, gdy nie miałem nawet czterech lat. Skywalkerowie może i się odrodzą, ja jednak wzbierające we mnie przy premierze każdego filmu emocje zakopałem już gdzieś na Tatooine. I wątpię, że następne podróże do tego uniwersum będą w stanie je jeszcze przywrócić.

Ocena: 2.5/6

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.