Bardzo rzadko zdarza mi się oglądać film historyczny, którego finał jest zaskoczeniem. Cóż, blaski i cienie magistra z historii. Belgijsko-francusko-luksemburski „Kursk” opowiada jednak o katastrofie rosyjskiego okrętu jądrowego, mającej miejsce, gdy piszący te słowa nie skończył nawet siedmiu lat. Opowieść o losie uwięzionych na dnie morza marynarzy to zarazem ciekawy materiał fabularny, jak i pole minowe klisz i reżyserskiej przesady, którą usłane jest kino wojenne i wojną inspirowane.

W „Kursku”, przynajmniej na pierwszym planie, wojny nie ma. Są jednak jej poszlaki – rywalizacje mocarstw, myślący kategoriami większymi niż jednostki generałowie oraz kluczowy dla tego typu kina motyw braterstwa broni. W tym kryje się zarazem to, co jest największym potencjałem oraz największym kłopotem filmu Thomasa Vinterberga. Ciężko opowiadać prawdziwą historię, o której niemal nic nie wiemy. Większa część fabuły to fantazja na temat możliwego rozwoju wydarzeń, połączona ze szczątkowymi odkryciami i krótką relacją Dmitrija Kolesnikowa (jego życiorys częściowo przejęła postać Michaiła Kalekowa).

Via Est & Belga Productions

Obsadzona czołowymi europejskimi nazwiskami produkcja za wyjątkiem pojedynczych momentów bardziej buksuje w miejscu, niż dokądś zmierza. Zalew klisz przebija nawet moje oczekiwania, a po zwiastunie i materiałach promocyjnych nie miałem dużych nadziei. Zresztą wiele rzeczy, przy których maczał w ostatnim czasie Luc Besson, wpada w pewien schemat. Drogiego kina europejskiego ze sporymi ambicjami oraz realizacją po linii najmniejszego oporu.

Nieco ulgi przynosi nam aktorska śmietanka, która daje pokaz co najmniej przyzwoitego rzemiosła. Funkcję podstawowego wyboru przy pierwszoplanowych rolach męskich w Europie wypada przyznawać Matthiasowi Schoenaertsowi, który pozostaje etatowym Europejczykiem dla USA (vide „Czerwona jaskółka”). Po kilku słabszych kreacjach nieźle wypada Lea Seydoux – być może to kwestia scenariusza, który wreszcie daje jej samodzielną postać. Na drugim planie jedynie delikatnie zaznacza się tradycyjnie brytyjski do bólu Colin Firth, a show kradnie charyzmatyczny Max von Sydow.

Via Est & Belga Productions

„Kursk” to film z wielkimi ambicjami, o czym świadczy choćby spory – jak na europejskie warunki – budżet, który osiągnął 40 mln USD. Niespełna półmilionowe otwarcie we Francji nie nastraja jednak optymistycznie producentów. Obraz Vinterberga z pewnością potrafi utrzymać uwagę widza, jak i momentami nastrajać do wzruszeń. Z drugiej strony, wszystko jest tu napisane pod schemat. Żadna postać, zdarzenie czy dialog nie mają w sobie krzty oryginalności, a w finalnym efekcie brak z tego powodu nieco duszy. Gdyby nieco zniuansować tę historię i pozbyć się moralizatorskiego bagażu, „Kursk” odniósłby korzyść nie tylko w wymiarze filmowej jakości, ale i zwiększenia szans na sukces finansowy. Cóż, niestety pozostanie jednym z wielu filmów, o którym za jakiś czas nikt nie będzie pamiętał. Być może póki historii K-141 Kursk na warsztat nie wezmą Amerykanie lub Rosjanie.

Ocena: 3/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.