Moja babcia często oceniała to, co oglądała w skali ładności. Tyczyło się to zarówno polskich seriali lecących w telewizji, filmów klasy B, jak i produkcji zdobywających międzynarodowe nagrody i uznanie. Produkcje były więc w jej ocenie „nieładne”, „ładne” lub „bardzo ładne”. Oczywiście, może i babcina krytyka nie była nigdy zbyt fachowa i poprawna, jednak w przypadku oceny „Marii, królowej Szkotów”trudno nie wziąć pod uwagę kryterium ładności. Dzieło Josie Rourke jest naprawdę ładne.  W kwestiach kompozycji, estetyki czy wizualnego piękna naprawdę nie ma powodów do narzekań. Film oczarował moje oczy dzięki swojemu szykownemu stylowi, konstrukcji lokacji jak i cudownej grze  aktorskiej Margot Robbie (Elżbieta I) oraz Saoirse Ronan (Maria Stuart). Niestety sama piękność utworu nie wystarczy, aby był naprawdę dobrym kinem, bo w końcu nie tylko oczami odbieramy filmowe wrażenia.

Dosyć śmiało mogę napisać, że jednym z największych problemów filmu – o ile nie tym największym – był jego męczący metraż. Mimo niebanalnych dialogów między postaciami  i fachowo stworzonych lokacji, film był momentami po prostu był wyczerpujący i wydawał się dłużyć w nieskończoność. Ciężko mi również stwierdzić, czy to wina scenariusza, czy samego fabularnego konceptu. Oczywiście nie zakładałem praktycznie żadnych możliwości na sceny akcji, bo i tego się po filmie nie spodziewałem. Jednak nawet elementy takie jak świetnie wkomponowana muzyka, czy bardzo przyzwoite linie dialogowe, nie dają filmowi pełnego kształtu. Świat miał być w założeniu politycznym padołem pełnym okrutnych intryg , a zamiast tego wydawał się ładny, ale praktycznie pusty.

Jednym z głównych argumentów dłużącej się pustki w dziele są postacie marginalne. Poza barwnymi, pierwszoplanowymi bohaterami, ciężko dostrzec oryginalnie wybijające się postaci z dalszych planów. Nawet jeżeli zapełniają je bezduszni doradcy i fałszywi przyjaciele, knujący za plecami obu władczyń, jednak zdecydowanie brakuje im właściwości pełnokrwistych postaci. Brak poświęcenia wystarczającej ilości czasu dla wrogów korony szkockiej i angielskiej poskutkowało brakiem faktyczności przeciwników Marii. I mimo że tematycznie film odwołuje się do motywu niewiary w umiejętność sprawowania władzy przez kobiety czy zwykłej żądzy władzy, to brakło rzetelności i realnego zła ze strony oponentów. I choć wydaje się, że poczynania rywali Marii powinny być ogromną próbą i ciężarem dla młodej królowej Szkotów,  to przestawały one tracić wagę z każdym kolejnym spiskiem zaplanowanym przez, wydawałoby się, coraz to bardziej losowych i wymiennych „pionków”. A szkoda, bo potencjał na intrygujące i porywające obalenie rządów Marii był.

Można byłoby narzekać również na to, że ciemnoskórzy na angielskim dworze w XVI wieku to przesadna wariacja historyczna, że wątek homoseksualny jest całkowicie niepotrzebny,  że poza królowymi nie ma ani jednej interesującej postaci. I pewnie byłoby w tym sporo racji, gdyby nie to, że nie chcę szukać wad na siłę. Zwyczajnie nie jestem wielkim fanem długich, statycznych filmów, a omawiany utwór zdecydowanie do takich należy. Prawdą jest jednak, że film się zaczyna dłużyć w niektórych momentach, bo brakuje mu pewnych fundamentów fabularnych, swoistych kamieni milowych, które napędzałyby historię dzieła do przodu, przyspieszając przy tym tempo akcji i splatając wątki. Można poczuć nawet wrażenie zlewania się filmu w całość, jednak na pewno nie można mu odmówić kilku rzeczy. Gra aktorska Margot Robbie czy Saoirse Ronan jest nadal na najwyższym poziomie. Gdy pojawiają się one na ekranie na dłuższą chwilę, to przejmują w pełni władzę nad daną sceną. A w końcu to one grają tutaj pierwsze skrzypce, i jeśli ktoś należy do miłośników statycznych, spokojnych, pięknych obrazów to zdecydowanie powinien się wybrać do kina. Maria, królowa Szkotów to nadal przyzwoite, spokojne kino z cudowną grą aktorską głównych aktorek.

Ocena: 3.5/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.