To nie jest tak, że poszedłem do kina z założeniem, że to będzie kiepski film. Sądziłem, że zmierzę się z całkiem przyzwoitym, biograficznym dramatem. Jednak „Bohemian Rhapsody” totalnie mnie poskładało, gdzie przez drugą połowę filmu na zmianę leciały mi łzy i przechodziły mnie dreszcze. Myślałem, że może trafił mi się gorszy dzień i po prostu byłem nieco bardziej wrażliwy niż zwykle. Nic z tego, następnego dnia było jeszcze gorzej, jako że dostrzegłem w filmie niedociągnięcia, których nie chciałem przyjąć do wiadomości.
Film zaskakuje na pewno tym, że bardzo szybko się rozkręca, co jest świetnym zagraniem, bo nikt nie idzie na „Bohemian Rhapsody” z chęcią oglądania kolejnej historii chłopaka, któremu ciężko się odnaleźć i w domu, i w społeczeństwie. Freddie Mercury (Rami Malek) trafia w miarę szybko do zespołu Smile, w którym grają Brian May (Gwilym Lee) i Roger Taylor (Ben Hardy). Poznaję również Mary (Lucy Boynton), w której się zakochuję i cała fabuła pędzi tak szybko, że nagle znajdujemy się w czasie powstawania pierwszej płyty Queen. Można zadać pytanie, czy tempo nie jest przypadkiem zbyt szybkie. Kolejne wydarzenia nadal przestawiane są bardzo szybko, przedzieramy się przez wzruszające sceny z życia Freddiego, przez problemy z jego seksualnością, z zespołem, z światem, aż w końcu docieramy do jego choroby i akcji Live Aid. Film jest przecudowną laurką zdobiącą przeżycia i wkład w muzykę nie tylko wokalisty, ale również całego zespołu. Chociaż ten drugi rzeczywiście odchodzi na drugi plan przy niesamowitej grze Maleka i nieprawdopodobnym życiu Freddiego.
Zacznijmy jednak od aktorów. A w sumie to jednego, który lśni w swojej roli. Rami Malek stworzył Freddiego takiego, jakiego go znamy. Praktycznie idealnie odwzorował zachowania, postawy czy ruchy wokalisty Queen. Nie dość, że był autentyczny, to jeszcze jego charyzma zapanowała nad ekranem, a wręcz wylewała się z niego. Jestem pewien, że byłby w stanie zaciągnąć do łóżka co najmniej połowę heteroseksualnej, męskiej widowni. Drugiej połowy nie trzeba byłoby przekonywać. Reszta aktorów też spełnia powierzone im zadania. Paul Renter (Allen Leech) słusznie nas denerwuję od początku do końca, a sam zespół tworzy świetną synergie, co widać szczególnie w scenach kłótni. Jako fan muzyki Queen, nie jestem w stanie niczego zarzucić jej, ani sposobowi, w który została wykorzystana. Dopasowanie utworów takich jak I want to break free, Another one bites a dust czy Don’t stop me now do obrazu jest idealne. Bardzo ciekawiło mnie, jak pokazany będzie wątek seksualności Freddiego i muszę powiedzieć, że nie zawiodłem się. Było subtelnie, prawdziwie i z klasą. Oczywiście ta opowieść jest bardzo symboliczna, jednak wszystko da się na spokojnie rozumieć, mimo zawrotnego tempa filmu.
Co do zawrotnego tempa, to niestety przez to brakuje czasem zaakcentowania pewnych momentów. Wspominałem już, że napędzanie fabularnego pociągu jest świetnym zagraniem. Grozi to jednak wykolejeniem. I choć całość pozostała na torach, to należy zaznaczyć, że wiele równie ważnych wydarzeń z życia Freddiego jest pominiętych (przykładowo granie w innych zespołach przed Smile) albo przedstawionych po łebkach (problemy z głosem). Wiadomo, życie Freddiego Mercury było tak intensywne i bogate, że starczyłoby spokojnie na trylogię, a nawet wtedy zostałyby ciekawe momenty do przedstawienia. „Bohemian Rhapsody” i tak trwa ponad dwie godziny.
Na koniec mogę stwierdzić, że dostajemy wzruszający hymn, który poruszył mnie do granic wrażliwości, wywołał płacz, dreszcze oraz masę innych emocji. W końcu po to są filmy, prawda?
Ocena: 5.5/6