Wszystko zmierza do końca. Marvel Cinematic Universe coraz bardziej przypomina swoisty serial, w którym jednak twórcy starają się nadawać każdej części fabularnej wyrazistości. I tak – w rok po solowym debiucie czarnoskórego herosa w „Czarnej Panterze” – kolejny film manifestuje przełamywanie następnych standardów w tożsamości obdarzonych wyjątkowymi mocami (i/lub możliwościami) superbohaterów. Disney/Marvel od propagandowej wymowy „Kapitan Marvel” się nie odcina. Co więcej, feministyczny wydźwięk produkcji, dodatkowo wzmocniony datą premiery i momentami kontrowersyjną kampanią promocyjną, uczynili podstawą marketingowej machiny.
Film z Brie Larson to jednak wciąż w dużej mierze preludium do grande finale w postaci „Avengers: Koniec gry”, czego z resztą nikt nie ukrywa. To całkowicie naturalne zagranie, które pozwala napędzić zainteresowanie wokół filmu, który debiutuje niebezpiecznie blisko głównego dania. Na starcie muszę jednak stwierdzić, że osobiście byłem tym zniechęcony. We wprowadzaniu kobiecej postaci na pierwszy plan DC uprzedziło Marvela w „Wonder Woman”. Uczyniło to również ze znacznie mniejszą natarczywością i najzwyczajniej w świecie w bardziej naturalny sposób. Po obejrzeniu „Kapitan Marvel” muszę również stwierdzić, że dodatkowo tworząc lepszy film, co w przypadku porównań obu komiksowych uniwersów zdarza się niezmiernie rzadko.
Początkiem opowieści jest misja oddziału specjalnego Imperium Kree, na czele której staje Yon-Rogg (Jude Law), pod którego komendą pierwsze zadanie realizuje Vers (Brie Larson). Przyszła heroina nie pamięta swojej przeszłości, przyjęta do społeczności Kree zostaje wyszkolona i obdarzona niezwykłymi mocami. Misja rzecz jasna idzie niezgodnie z planem, a tytułowa bohaterka wyląduje na pewnej prymitywnej planecie, na której organizacja S.H.I.E.L.D. wciąż nie przypomina zaawansowanej agencji rządowej, znanej z wcześniejszych filmów MCU. Nie tak obca przedstawicielka obcej cywilizacji będzie musiała poradzić sobie z grożącą planecie inwazją tajemniczej rasy Skrulli, w czym pomoże jej niezbyt jeszcze doświadczony agent Nick Fury (Samuel L. Jackson).
Lata 90-te to wdzięczna sceneria. Któż nie poczuje przypływu ciepłej nostalgii, gdy opuszczająca Blockbustera bohaterka będzie zmuszona skorzystać z budki telefonicznej, po czym ruszy tropem tajemnic z przeszłości w grunge’owych ciuchach i w rytm przebojów Garbage, Nirvany czy R.E.M. Po porywającym wstępie i optymalnym dawkowaniu humoru w pierwszej części filmu, całość niestety przechodzi na tradycyjne marvelowe tory. Z czysto ‚rzemieślniczego’ punktu widzenia nie ma do czego się przyczepić. Scenariusz pozostaje w zgodzie ze sztuką, a humor, jakim zostaje obdarzona postać Nicka Fury’ego, wypada bardzo naturalnie. Świetnie działa relacja dwójki głównych bohaterów, a smaczki ze świata MCU zadowolą fanów uniwersum. Niestety „Kapitan Marvel” zbyt często nie dorasta do rewolucyjnych oczekiwań, które budował intensywny marketing.
Film reżyserskiego duetu Anny Bodek i Ryana Flecka ma ambicję na miarę feministycznego manifestu. Superbohaterskie komiksy to rzeczywiście typowo męski świat, szczególnie jeśli przypomnimy sobie wcześniejsze ekranizacje. Lepiej nie robić tego zbyt intensywnie, w trosce o dobre samopoczucie. Do takiego podejścia nie mam żadnych zastrzeżeń – jestem choćby naprawdę wielkim admiratorem „Wonder Woman”. „Kapitan Marvel” brakuje jednak subtelności. Dialogi zbyt często są sztywne właśnie wtedy, gdy twórcy próbują podkreślić wyjątkowość postaci obdarzonej ogromnymi mocami Carol Danvers. I właściwie wciąż nie byłaby to wielka wada, gdyby produkcja zyskała swój wyjątkowy klimat, zbudowany warstwą wizualną i nieszablonowymi charakterami bohaterów, jak miało to miejsce w „Thor: Ragnarok”, czy „Czarnej Panterze”.
Pomimo naprawdę bardzo dobrej kreacji Brie Larson, „Kapitan Marvel” powtarza wiele błędów właściwych wielu filmom Marvela, jak klasyczne mógłby być 20 minut krótszy, zagubienie tempa w scenach przed kulminacją oraz niewykorzystanie potencjału zebranej obsady. W największym skrócie, problemem jest jednoczesne wykreowanie naprawdę dobrych postaci i relacji między nimi, po czym absolutne nieobudowanie ich odpowiednią akcją oraz oryginalną treścią, nieprzywodzącą na myśl frazy kolejny odcinek serialu Marvela. Traci na tym choćby sama bohaterka, której warstwa psychologiczna zostaje potraktowana po macoszemu. Jej ewolucja bywa ciekawa, jednak zbyt często zostaje pozostawiona samej Brie Larson, która ‚nadrabia miną’ za kolejne wydarzenia, podsuwane jej przez scenarzystów.
Dwudziesta pierwsza produkcja MCU to po prostu film niezły. Jego największym problemem jest ogromna baza treści i schematów fabularnych, które dziedziczy po wcześniejszych produkcjach. Jako łącznik ogromnego uniwersum i uwertura do jego ostatecznego zwieńczenia, „Kapitan Marvel” jest w stanie dostarczyć całkiem dobrej rozrywki, choć nie może stać się tak ciekawym i nowatorskim tworem, na jaki zdecydowanie miał potencjał. Oceniana jako część wielkiego przedsięwzięcia, ekranizacja historii Carol Danvers wypada naprawdę przyzwoicie. I właściwie tym pewnie już pozostanie – ciekawym elementem projektu filmowego, który po dekadzie rozwoju będziemy podsumowywać już za kilka tygodni.
Ocena: 3.5/6