W towarzyszącym promocji 25. już filmu o 007 dokumencie Being James Bond, Daniel Craig wspominał o ogromnym ciężarze wiążącym się z jedną z najlepiej znanych fraz w historii kina. Jak powiedzieć „Bond. James Bond.” z idealnie wyważonym patosem i powagą, by wywołać u widza tę delikatną ekscytację i uśmiech. Piętnaście lat po tym, gdy w Casino Royale zrebootowany w ciele niebieokiego blondyna najsłynniejszy agent świata tryumfalnie podbijał światowe kina, ten etap jego historii znajduje swój koniec.

Był to Bond zupełnie inny od poprzedników. I to nie tylko jako postać – znacznie bardziej ‚na serio’, silnie osadzony w szybko zmieniającej się rzeczywistości, wchodzący w dialog z procesami społecznymi w świecie Zachodu: czwartą falą feminizmu, wirtualizacją komunikacji, napięciami społeczeństw wielokulturowych oraz niedookreśleniu czyhających na nas zagrożeń, od terroryzmu po cyberataki. Jednocześnie był to Bond rewolucyjny pod względem fabularnym, jako że jego historia była w dużej mierze rozwijana w kolejnych częściach. W świecie wszechobecnych franczyz zadziwiałby z resztą Bond kontynuujący tradycję kolejnych produkcji wiążących się ze sobą raczej luźno, jak miało to miejsce aż do ery Pierce’a Brosnana.

Universal

Nie sposób traktować Nie czas umierać inaczej, niż jako element większej układanki i opowiadać o nim w oderwaniu od poprzedników, przede wszystkim od Spectre, którego najnowszy film jest  z resztą bezpośrednią kontynuacją. Oto pomimo pokonania Bloefelda (Christoph Waltz) Bond żyje wciąż oglądając się za siebie, słusznie podejrzewając iż agenci Widma podążają jego śladem. Nie mogąc liczyć na szczęśliwe zakończenie swojej historii u boku Madeleine (Lea Seydoux), zaszywa się na Karaibach, by cieszyć się spokojną emeryturą. Na co oczywiście od początku nie miał żadnych szans, gdyż jak wiadomo, Jamesa Bonda zawsze szuka akcja.

Czuć tu niemal od początku klimat pożegnania. Bond Craiga, choć wciąż pełen surowego uroku, wyrusza w ostatnią misję, angażując wszystkie siły na jeszcze jeden skok. Otrzymujemy dzięki temu wszystko, co najlepsze w The Blonde Bond, okraszone również nieźle napisanymi dialogami i ciekawie poprowadzoną akcją. Wprawdzie Nie czas umierać okresami wpada w dłużyzny, w zamian oferuje jednak nieco większą rozbudowę postaci. Tak nowych, co nie zawsze wypada fortunnie, jak i powracających, ze szczególnym uwzględnieniem Q (Ben Whishaw) i Felixa Leitnera (Jeffrey Wright).

Zawodzi niestety to, co jest emocjonalną bazą całego tego zwieńczenia. Relacja Bonda i Madeleine, już w Spectre niezbyt iskrząca, tu musi być co rusz podkreślana dialogami. Nie bez powodu – między Craigiem i Seydoux nie udało się stworzyć właściwie żadnego wyraźnego połączenia i wygląda to raczej tak, jakby ze względu na wiek Bond po prostu musiał się ustatkować z kimkolwiek. Szczególnie źle wygląda to, jeśli wspomnimy nienachalną intymność i buzujące uczucia między świeżo mianowanym 007 i Evą Green w Casino Royale. Podobnie rzecz ma się z Ramim Malekiem w roli głównego antagonisty. Konieczność stworzenia Nie czas umierać jako ukoronowania dłuższego procesu fabularnego spowodowała, że wylądował on w roli arcy-wroga, posiadającego zarówno możliwości, jak i ambicje, które wypadają sztucznie po zarysowaniu na tak późnym etapie całej opowieści. Wygląda to trochę tak, jakby jego Lyutsifer Safin był Bloefeldem w zastępstwie – próbuje mu się nadać jego charyzmę, metody i aspiracje, jednak w efekcie jest to niezbyt przekonujące.

Universal

Stąd wrażenie, jakby Nie czas umierać był znacznie lepszy jako film akcji, niż jako film o Bondzie. Przy całym ładunku emocjonalnym i budowaniu nostalgii (choć oczywiście nie na poziomie Skyfall), nie do końca potrafi twórczo nawiązać do klasycznych motywów serii. Widać pewną świeżość, za którą odpowiadają zapewne Cary Fukunaga i Phoebe Waller-Bridge. Bardzo dobrze stworzone sceny akcji oraz lepiej doszlifowane dialogi są przy tym kontrapunktowane po raz kolejny recyklingowaną muzyką od Hansa Zimmera.  Doprawdy, połączenie starego i nowego, choć nie w najlepszym możliwym stylu.

Z pewnością ostatni Bond Daniela Craiga to nie film zachwycający, choć zaskakująco trzymający poziom i spójność, jeśli wziąć pod uwagę wiraże jakie musiała pokonać produkcja. Od bardzo długiego (i wbijającego w fotel) wprowadzenia i świetnie dopasowanej piosenki Billie Eilish na początek, po dobre wykorzystanie znanych postaci i boleśnie nachalne wprowadzenie nowych – Nie czas umierać pędzi do przodu, wyciskając ile się da z historii, która nieuchronnie zmierza do zapowiadanego końca. Czym będzie teraz Bond, w przyszłym roku obchodzący kinematograficzną sześćdziesiątkę? Na to pytanie nie otrzymamy jeszcze żadnej odpowiedzi. Z pewnością jednak Bond będzie nadążać za rzeczywistością. Przez ostatnie kilkanaście lat udowodnił, że potrafi to uczynić jak mało który bohater popkultury.

4/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.