Wspaniała to była zabawa. „Iron Sky” obejrzałem pierwszy raz w telewizji, zachęcony abstrakcyjnym opisem, wspominającym o nazistach z Księżyca. Stężenie absurdu, balansującego na granicy humoru i pomysłowości twórców było wprost zachwycające, nawet jeżeli wszystko sklejał banalny scenariusz. Tego typu produkcje, jeśli tylko odniosą sukces, mogą liczyć na przynajmniej jedną kontynuację. I czasem wychodzi z tego „Maczeta zabija”, w którym Rodriguez świetnie pogrywa sobie z oczekiwaniami widzów i skupia się na rozbudowie tego, co przyniosło sukces pierwowzorowi. Czasem jednak, choć przykro to stwierdzić, otrzymujemy „Iron Sky: Inwazję”.

Od wydarzeń przedstawionych w poprzedniej części minęło trzydzieści lat. Niedobitki ludzkości skryły się w dawnej bazie nazistów na Księżycu. Niespodziewanie do bazy przybywa statek wypełniony uchodźcami z Ziemi, którym towarzyszy niezauważony przez nikogo szwarccharakter. Niestety już od pierwszej sceny widać, że film mogą uratować tylko komediowe pomysły twórców. Strona wizualna jest tylko trochę powyżej poziomu kina dalszych literek alfabetu, tyle że traktowana całkowicie na serio. Scenariusz klei się o wiele słabiej niż u poprzednika, a dodatkowo dysponujący przyzwoitym warsztatem aktorzy dużo rzadziej goszczą na ekranie.

ScreenAnarchy

„Inwazja” miała spory potencjał, by podobnie jak „Iron Sky” zabłysnąć bezpretensjonalnym absurdem i – pomimo nienajwyższych lotów jakości filmowej – dobrze zapisać się w pamięci widzów. Widać z resztą, że twórcy mieli kilka dobrych pomysłów, jak choćby cały motyw kultu zamkniętego obiegu i Steve’a Jobsa. Ta i inne miniaturowe perełki giną jednak przy całkowicie preteksowej fabule, pozbawionej przy tym jakiejkolwiek błyskotliwości, co w produkcjach tego typu jest swoistym sine qua non. I nawet Hitler na tyranozaurze, jakkolwiek musi wzbudzać uśmiech, nie naprawi braków scenariusza i nienawiązania koniecznej relacji z widzami, którzy powinni przeżywać znacznie lepszą przygodę.

To, co oferuje Timo Vuorensola, w dużej mierze nie wykracza ponad to, co mogliśmy zobaczyć w zwiastunie. Gorzej robi się jednak, gdy jesteśmy zaskakiwani kolejnymi absolutnie niepotrzebnymi modyfikacjami, jakie dotykają wyjściowego motywu pierwszego „Iron Sky”. Obraz momentami staje się do tego stopnia męczący, że zamiast niezobowiązującej rozrywki dostajemy nieco irytujący film, który pomimo ledwie półtorejgodzinnego metrażu chwilami dłuży się niemiłosiernie. Dla produkcji grającej z koncencją kina klasy B to grzech właściwie śmiertelny.

imdb.com

„Iron Sky. Inwazja” to przykład wybitnie niepotrzebnej kontynuacji. Dobrze napisani bohaterowie ustępują tu miejsca paskudnym kliszom, z których z resztą poprzednik sam się naigrywał. Całość wypada bardzo topornie, a przede wszystkim pozbawiona jest właściwego dystansu i poczucia, że to wszystko tylko zabawa. Zbyt cząsto wygląda to jak produkcja robiona za bardzo na poważnie. Uwielbiam kino klasy B (a czasem i C), a nazi exploitation to jeden z najciekawszych i obfitujących w nieoczekiwaną innowacyjność podgatunków tego nurtu.

Umiejętne granie odniesieniami do takich produkcji oraz czerpanie obficie z teorii spiskowych działa tak długo, jak długo widz ma świadomość gry i chce w niej uczestniczyć. Gdy jednak gra staje się zbyt poważna, cała radość umyka i pozostaje nam film, który przy dużej dawce dobrej woli ciężko nazwać nawet przeciętnym.

Ocena: 2/6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.